Republikanie przejmują kontrolę nad Izbą Reprezentantów, demokraci raczej utrzymają Senat Choć wybory w Stanach Zjednoczonych często wywołują wstrząsy na całej planecie, rzadko dzieje się to w środku kadencji prezydenckiej. Wybory połówkowe, w których wymienia się całą Izbę Reprezentantów, jedną trzecią senatorów i część władz stanowych, dotychczas emocjonowały wyłącznie znawców tematu i hobbystów prognoz politycznych, którzy na skomplikowanym systemie wyborczym USA mogą ćwiczyć swoje narzędzia statystyczne i hipotezy. Tym razem listopadowe wybory śledził cały świat. Nie tylko z powodu wojny w Ukrainie, globalnego kryzysu energetycznego i recesji, która za chwilę wybuchnie, chwiejąc podstawami zglobalizowanego świata. Pod wieloma względami te wybory były rodzajem referendum na temat amerykańskiej demokracji i wizji państwa. I sprawdzianem tezy, że jednej Ameryki już nie ma. Walka o duszę kraju W chwili oddawania do druku tego numeru PRZEGLĄDU republikanie byli niemal pewni przejęcia kontroli nad Izbą Reprezentantów. Interaktywne narzędzie do analizowania wyników wyborów „New York Timesa” przypisywało im 213 mandatów „pewnych lub bardzo wysoce prawdopodobnych”, przy 206 padających łupem demokratów i dziesięciu okręgach jeszcze nierozstrzygniętych. To żadna niespodzianka, na taki wynik wskazywała zarówno historyczna statystyka, jak i większość modeli analitycznych. Portal FiveThirtyEight, specjalizujący się w prognozach statystycznych dla polityki i sportu, przeprowadził w listopadzie 40 tys. symulacji wyborów połówkowych. Prawdopodobieństwo zdobycia przez republikanów większości w Izbie Reprezentantów ocenił na 86%. Senat to już inna bajka. Tu wybory są często znacznie bardziej polaryzujące, trudniej też jest nimi sterować, np. za pomocą przerysowywania map wyborczych przez upartyjnione komisje elektoralne. Głosowanie do Senatu to kwintesencja amerykańskiej demokracji. Każdy z 50 stanów ma w nim dwa miejsca, bez względu na liczbę ludności czy powierzchnię. Kandydatów wybiera się na sześcioletnią kadencję, więc co dwa lata mniej więcej jedna trzecia izby poddawana jest wyborczemu testowi. W tym roku starć senatorskich było 35. I ponieważ tu głosuje już cały stan, wybory przyjmują de facto formę referendum nad przyszłością bieżącej władzy federalnej. Ktokolwiek rządzi w Białym Domu, z reguły wybory połówkowe przegrywa, nawet jeśli dwa lata później udaje mu się odnowić mandat. A wobec tego, że przed głosowaniem 8 listopada siły w Senacie rozkładały się idealnie po równo, demokraci zaś rządzili w nim jedynie dzięki przerywającej pat osobie wiceprezydent Kamali Harris, traktowanie tych wyborów jako walki o duszę Ameryki i przyszłość tamtejszej demokracji nie wydawało się wcale przesadzone. Rywalizacja o kontrolę w Senacie miała być znacznie bardziej zacięta – i była. Najprawdopodobniej wygrają ją demokraci, którzy przy okazji powiększą swój stan posiadania co najmniej o jeden mandat. To akurat wynik dość niespodziewany, FiveThirtyEight dawał im 44% szans na zdobycie większości. Nie ziściły się zatem scenariusze skrajne. Ani te dla liberałów optymistyczne, w których inflacja nie okazuje się decydującym czynnikiem wpływającym na preferencje wyborcze i to rozgniewani cofnięciem wyroku Roe kontra Wade progresywni wyborcy szturmują urny, zyskując przewagę liczebną nad konserwatystami i wynosząc demokratów do władzy w obu izbach. Ani te wieszczące katastrofę, w których przez Stany przetacza się „czerwona fala”, nazwana tak od koloru Great Old Party, GOP, jak często mówi się o republikanach. W tej prognozie prawica przejmowała kontrolę nad obiema izbami, wprowadzając totalną obstrukcję administracji Bidena, kwestionując jego legitymację do rządzenia i torując Donaldowi Trumpowi drogę do kolejnej kadencji w Białym Domu. Oznacza to, że nowy Kongres, który rozpocznie urzędowanie 1 stycznia, będzie dokładnie taki jak amerykańskie społeczeństwo: głęboko podzielony. A tymczasem w Nevadzie Analizę wyników tych wyborów warto zacząć od strony republikańskiej. Dlaczego nie udało jej się zwycięstwo totalne? I czy brak większości w Senacie może być rzeczywiście uznawany za porażkę? Po pierwsze, prawica nie doceniła siły aborcji jako tematu nie tyle wpływającego na preferencje wyborcze, ile mobilizującego do samego udziału w głosowaniu. Jak wynika z badań przeprowadzonych przez Northwestern University, przed uchyleniem konstytucyjnej ochrony dla prawa do przerywania ciąży zaledwie 8% ankietowanych wskazywało prawa reprodukcyjne jako czynnik, którym będą się kierować przy wyborze kandydata w listopadowych wyborach. Przez wakacje odsetek ten wzrósł aż do 19%, jesienią stabilizując się w okolicach
Tagi:
amerykańscy oligarchowie, amerykańska polityka, Biały Dom, biznes, debata publiczna, Donald Trump, dziennikarze, FiveThirtyEight, gospodarka, internet, Izba Reprezentantów, Joe Biden, Kamala Harris, kapitalizm, korporacje, multimiliarderzy, neoliberalizm, Partia Demokratyczna, Partia Republikańska, prasa, USA, wolność prasy, wolność słowa, wybory prezydenckie w USA










