Wpisy od Ludwik Stomma

Powrót na stronę główną
Felietony Ludwik Stomma

Wyklęci, przeklęci, ogłupiali

Pisał Lech Beynar (Paweł Jasienica) na temat swojego udziału w partyzantce antykomunistycznej: „Nie wierzyłem ani przez chwilę w wybuch wojny amerykańsko-rosyjskiej. Do wiary w absurdy nie jestem skłonny. Sądziłem, że stanowimy atut polityczny w ręku »polskiego Londynu«, który za cenę rozwiązania naszych oddziałów wytarguje lepsze warunki w nieuchronnym kompromisie”. Beznadziejna naiwność trzeciego zdania tej wypowiedzi wzmacnia jedynie dwa pierwsze. Tymczasem w lipcu 1945 r. dowiadują się „leśni”, że rząd londyński przestał być uznawany przez mocarstwa. Mrzonka Jasienicy też się rozsypuje. Pozostaje kurczowe chwytanie się absurdu. Nikt nie wymaga od partyzantów choćby elementarnego rozumienia polityki. Wiedzieli jednak doskonale, że w 1939 r. ani Anglia, ani Francja z pomocą Polsce nie przyszły mimo wszelkich traktatów i zamaszystych podpisów. Wiedzieli też, że Ameryka unikała jak mogła zaangażowania się w europejską awanturę i to w końcu Hitler wypowiedział jej wojnę, a nie odwrotnie. Poza wszystkimi innymi czynnikami winna temu była trauma po I wojnie światowej. Lecz przecież teraz, po kolejnej międzynarodowej jatce, mogła ona tylko się zwiększyć, a nie zmaleć! Zresztą jaki interes mieliby Anglosasi w wojnie z Rosją? Wyłącznie niezachwiana narodowa megalomania mogła podszeptywać części Polaków, że byli sprzymierzeni mają wobec Rzeczypospolitej jakieś zobowiązania czy długi

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Figlarz Lenin

Za dawnych lat jako antidotum na świetlany obraz Kremla odmalowywany nam przez niektórych (bynajmniej nie wszystkich) nauczycieli dzieliliśmy się po cichu zasłyszanymi w domu albo wyczytanymi w przedwojennej prasie (obowiązywało przyniesienie do szkoły 2 kg makulatury miesięcznie, więc rodzice wygrzebywali nam byle co) opowieściami o panującym wśród komunistów zepsuciu. Lenin zdradzał Nadieżdę Konstantinownę Krupską („Gdy ci się rano nie chce podnieść dupska, przypomnij sobie, jak walczyła Nadia Krupska”) z niejaką Inessą Armand, która dla dodania smaczku była Francuzką. Trocki (nie rozróżnialiśmy jeszcze wtedy, kto jest słuszny) rzucił na Syberii żonę Aleksandrę Lwownę Sokołowską, z którą miał dwie córki, i żył na kocią łapę z Natalią Siedową. Nikołaj Jeżow i Ławrientij Beria byli zdegenerowanymi gwałcicielami i erotomanami. Stalin sypiał m.in. ze swoją szwagierką Żenią Alliłujewą itd., itd. Ogrom wręcz najobrzydliwszej niemoralności! Czasy jednak się zmieniły. Dzisiaj polityk bez kochanek to prawie impotent. Połowa Europy żyje w tzw. związkach nieformalnych, czyli na kocią łapę, co w wielu krajach jest nawet prawnie usankcjonowane. Jakich więc argumentów użyć, by pogrążyć grzech i grzeszników? Zauważmy bowiem, że rzecz działa obustronnie: Stalin uwodzi szwagierkę, więc jest świnią. Uwodzenie szwagierki jest świństwem, bo tak robił

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Na pohybel Timmermansowi

„Polska Winkelriedem narodów!”, zachwycał się Juliusz Słowacki. Tak było i tak pozostało. Bohaterska ofiarność wśród Lechitów nie zanika. Tak jak dzielny Szwajcar ze Stans w kantonie Unterwald wbił sobie w pierś austriackie lance, by zrobić wyłom we wrażych liniach bojowych, tak Beata Szydło rodem z Oświęcimia zgodziła się na kompromitujące porażki wyborcze w Brukseli, byle tylko rzucić kłody pod nogi polakożercy Franciscusowi Cornelisowi Gerardusowi Marii Timmermansowi. Różnica między nimi taka, że o ile czyn Arnolda Winkelrieda przyczynił się do zwycięstwa Szwajcarów w bitwie pod Sempach (9 lipca 1386 r.), o tyle hart ducha Beaty Szydło nie zdał się na razie na wiele. Niełatwo jest bowiem walczyć z demonami. Sondaże wykazują, że ponad połowa Polaków wierzy w horoskopy. Tej zdrowej części społeczeństwa chciałbym uprzytomnić, że Timmermans urodził się w Maastricht tego samego dnia roku (6 maja), co w Arras przyszedł na świat Maksymilian Franciszek Maria Izydor Robespierre. Zauważmy też od razu, że mają dwa wspólne imiona (Franciszek i Maria), a Maastricht zawiera wszystkie litery (a, r, s) konieczne do utworzenia nazwy miejsca urodzin jakobina. Robespierre’a nazywano nie bez przyczyny Nieprzekupnym, Timmermans nie zamiótł pod dywan polskiego łamania konstytucji, mimo że polski rząd uczynił go oficerem Orderu Zasługi

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Jak ksiądz Skorupka ocalił Paryż

W miarę jak reinterpretujemy naszą historię, Bitwa Warszawska coraz bardziej nam rośnie, potężnieje, stając się wręcz decydującą dla losów Europy i cywilizowanego świata. Owszem, zwycięskie walki stoczone na przedpolu stolicy w połowie sierpnia 1920 r. ocaliły niepodległość odradzającej się Rzeczypospolitej i z tego powodu należy się im pisane złotymi zgłoskami miejsce w historii narodowej. Jednak „świadomości dziejowej” Polaków to oczywiście nie wystarcza. Ze zwycięstwa odniesionego dzięki znakomitemu manewrowi Józefa Piłsudskiego, a po części także intrygom Józefa Stalina udaremniającym pomoc armii Tuchaczewskiego ze strony bolszewickiego Frontu Południowo-Zachodniego, zrobiono wkrótce „cud nad Wisłą”, a do działań wojennych wmieszano nawet Matkę Boską Zielną. Nie o to jednak chodzi. Dużo ciekawsze są dalsze losy polityczno-historycznej opowieści o wydarzeniach. Polacy, mający masochistyczne poczucie wiecznego niedocenienia, skłonni są uważać, że otacza ich świat potwarców i polonożerców (vide domniemany antypolonizm). Nie odpowiada to prawdzie. Mieli zawsze i nadal mają grono sympatyków i irracjonalnych nawet wielbicieli, by wymienić tylko Erazma z Rotterdamu, Karola Marksa, Gilberta Chestertona. Do tych ostatnich zaliczał się ekscentryczny lord angielski, sir Edgar Vincent D’Abernon (wicehrabia, a od 1914 r. baron). Mianowany 21 lipca 1920 r. przypadkowo i bez zgody Lloyda George’a szefem misji międzysojuszniczej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Zdrowy rozsądek

„Palenie jest przyczyną zawałów serca”, „Palenie jest przyczyną udarów i niepełnosprawności”, „Palenie powoduje raka jamy ustnej i gardła”, „Dym szkodzi Twoim dzieciom, rodzinie i przyjaciołom”, „Palenie zmniejsza płodność”, „Palenie zwiększa ryzyko utraty wzroku”, „Palenie powoduje 90% przypadków raka płuc” – oto slogany z jednego tylko kartonu rothmansów, a wszystkie opatrzone ilustracjami, które w każdym innym przypadku uznane by zostały za sadoporno. Na vogue’ach z kolei, w podobnych dekoracjach: „Palenie jest przyczyną miażdżycy”, „Palenie niszczy zęby i dziąsła” itd. Niektóre marki nie wysilają się na medyczne subtelności i głoszą po prostu: „Palenie zabija”. Najokrutniejsze są kpiny z naszej męskości: „Palenie powoduje impotencję”. Stąd opowieść o dziadku, który kupił paczkę z takąż inskrypcją. Przygląda się jej starannie, po czym oddaje kioskarzowi: „Proszę wymienić, wolę już tę z rakiem”. Tak się spełnia odwieczne lekarskie marzenie o panaceum. Wprawdzie nie jest to lek na wszystkie dolegliwości, ale omniprzyczyna na pewno. Już wiemy, co wszystkiemu winne. Nawet nie smog, który palących i niepalących na mniej i bardziej zdrowych nie dzieli. Niestety, taka propaganda ma swoje skutki uboczne. Ludzie rozglądają się dookoła i widzą, że w naukowym opakowaniu wciskana jest im, delikatnie rzecz nazywając, horrendalna przesada. Tym bardziej to widoczne,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Polemika z naczelnym

Jakże to miło, że na łamach PRZEGLĄDU wolno i z samym jego naczelnym wdać się w polemikę. Nie korzystałem dotąd z tej demokratycznej możliwości, tym razem jednak redaktor Jerzy Domański wielce mnie sprowokował, „dając pod rozwagę” kandydaturę Bartosza Arłukowicza na urząd prezydenta Rzeczypospolitej. Niestety – propozycja ta nie wydaje mi się do końca przemyślana. Pan Arłukowicz jest niewątpliwie postacią sympatyczną, do tego energiczną i pracowitą. Dodałbym jeszcze, że – co nie jest warunkiem koniecznym, ale nikomu jeszcze nie zaszkodziło – przystojną i na ogół dobrze uczesaną. Pech w tym, że od prezydenta wymaga się przede wszystkim charyzmy i powagi. O tej pierwszej nie będę odnośnie do Arłukowicza się wypowiadał; tej drugiej mu zdecydowanie brakuje, co pokazuje chociażby w „Kawie na ławę”, przekrzykując się z oponentami, sięgając często do demagogii i brutalnego języka: „to bezczelność”, „jak pani śmie” itd. Roztacza też wokół siebie – czego, przyznaję, nie znoszę – aurę prymusa z trzeciej klasy. Jak wiadomo, miłościwie nam prezydentujący Andrzej Duda ciągle się uczy (bez widocznych skutków, ale to już inna sprawa); natomiast Bartosz Arłukowicz ciągle jeździ po wsiach i miasteczkach, gdzie spotyka się z tysiącami, jak sam powiedział, prostych Polaków. Nie wiem wprawdzie, który Polak jest prosty, a który garbaty, na pewno jednak

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Publicystyka

Polska Ludowa, w której wzrastałem

Doprawdy nie byli Polacy narodem zastraszonym i zdeptanym Moje wspomnienia z PRL zaczynają się około 1956 r., o czasach wcześniejszych nie będę więc pisał. Przed tą datą pojawiają mi się tylko pojedyncze, wyrwane z kontekstu naiwne obrazki. (…) Nauczyciele, pracownicy akademiccy i profesura wyszli z okresu okupacji straszliwie przetrzebieni. Tymczasem na ich barki spadła nie tylko odbudowa systemu oświatowego, zapewnienie ciągłości nauczania, ale i wielka akcja alfabetyzacyjna. Dokonywać się musiała ona zarówno wysiłkiem ocalałych kadr, jak i nowych nauczycieli, formowanych z początku w pośpiechu i prowizorce. Zdali oni egzamin. W 1956 r. analfabetów już praktycznie w Polsce nie było. Można było przejść do fazy gruntowniejszego przygotowywania nauczycieli. Znalazły się na to środki. Kiedy w latach 60. rozpoczęto akcję „Tysiąc szkół na tysiąclecie”, były już przygotowane kadry do uczenia w tych nowych szkołach, a sieć placówek kształcenia podstawowego i średniego plasowała PRL w ścisłej europejskiej czołówce. Na uczelniach wyższych sprawa okazała się bardziej skomplikowana. Przygotowanie nauczyciela akademickiego trwa długo (około 16 lat), a braki kadrowe i straty materialne tutaj właśnie były najdotkliwsze. W zapiskach do wspomnień prof. Tadeusz Manteuffel zanotował: „Z nietajonym wzruszeniem asystowałem promocji doktorskiej, którą rektor Stefan Pieńkowski zainaugurował w dniu 28 lipca 1945

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

20 lat później

Pan prezydent Andrzej Duda oświadczył podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych, że Polacy stawiali zbrojny opór komunistom jeszcze 20 lat po zakończeniu II wojny światowej, czyli do roku 1965, co spotkało się z nieodpowiedzialnymi kpinkami ulicy, zagranicy i łżeelit. Toteż trzeba sprawę jak najszybciej wyjaśnić, by położyć kres wszelkim nieporozumieniom. W 1965 r. prezydenta Dudy nie było jeszcze na świecie, nie może więc rzeczy firmować osobistym doświadczeniem (widziałem na własne oczy!). Ja przeciwnie – zbliżając się w 1965 r. do szesnastki, byłem już świadomym obywatelem i bacznym obserwatorem rzeczywistości. Do tego, co zresztą zostało mi do dzisiaj, pasjonowałem się zbieraniem grzybów. Jest to okoliczność nader istotna, gdyż w pogoni za borowikami i kurkami często wybierałem się z kolegami w przepastne bory. Otóż partyzant (antykomunistyczny, rzecz jasna) był wtedy w polskich lasach ssakiem popularnym. Nie wszyscy to dostrzegali, gdyż na widok człowieka partyzanci kryli się natychmiast w niedostępnych chaszczach lub zapadali w błota, gdzie trudno było cokolwiek wypatrzyć. Nie przepędzaliśmy ich stamtąd w rozumnej trosce o równowagę ekosystemu. Przez niemal ćwierć wieku partyzanci zrośli się przecież ze środowiskiem i nagłe ich zaginięcie mogłoby spowodować w przyrodzie nieprzewidziane zakłócenia. Zresztą partyzanci byli gatunkiem prawie nieszkodliwym. Skarżyli się na nich czasami

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Zagłada

Mam smutne wrażenie – ba, pewność właściwie – że problemy naszej planety tragicznie się upraszczają. Trzydzieści parę lat temu zdarzyła mi się okazja pojeżdżenia trochę po Czadzie, Nigrze i Mali. Było to doświadczenie wstrząsające (pisałem o tym wtedy). Europejczyk nie jest przyzwyczajony do oglądania ludzi z brzuchami wzdętymi od głodu, umierających dzieci, którym na twarzach zostały już tylko nieprawdopodobnie smutne, ogromne oczy. Europejczyk nie jest przyzwyczajony do życia w poczuciu ciągłego zagrożenia, w miejscu gdzie wszyscy walczą ze wszystkimi, nie wiadomo w końcu, choć głowią się nad tym europejscy eksperci, kto z kim i po co, ale jak lała się krew trzydzieści kilka lat temu, tak leje się nadal i nic nie wskazuje, by cokolwiek miało się zmienić. Europejczyk nie jest przyzwyczajony, to fakt. Ale mieszkańcy tamtych ziem też nie są przyzwyczajeni. Z tego prostego względu, że nie można się przyzwyczaić do zagłady własnych dzieci i braku nadziei. Mówiłem po powrocie, że tego nie da się utrzymać. Żadne morza nie są w stanie oddzielić na stałe piekła od eldorado. Może to kwestia 40 lat, może 50, ale musi nastąpić eksplozja. I właśnie mamy jej początki. Na razie nosi imię „uchodźcy”. Rozwaleni w fotelach polityczni durnie mówią nam lekceważąco, że tylko częściowo mamy do czynienia bezpośrednio

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Księżniczka Anna spadła z konia

Przeczytałem niedawno, że panowanie Elżbiety II jest najdłuższym w historii europejskich władców. Nie jest to informacja prawdziwa. Zasiada Elżbieta na tronie od 1952 r., na razie więc króluje Wielkiej Brytanii lat 67, tyle samo, co Egiptowi Ramzes II. Jeżeli jednak odrzucimy Ramzesa, bo to i starożytność, i geograficznie Afryka, i jeszcze datacja niezupełnie pewna, i tak znajdzie się przed nią trzech władców: 1. Ludwik XIV, król Francji. Wstąpił na tron 14 maja 1643 r. i panował do 1 września 1715 r., czyli 72 lata, 3 miesiące i 17 dni. 2. Harald I Pięknowłosy (Hårfagre), król Norwegii przez 70 lat (lata 860-930, niektórzy datują 858-928, co nie zmienia dla nas istoty rzeczy), a mógł rządzić dłużej, gdyż od chwili przekazania berła najstarszemu synowi Erykowi Krwawemu Toporowi (Blodøxowi) żył jeszcze trzy lata. 3. Franciszek Józef I, cesarz Austrii. Koronowany został 2 grudnia 1848 r., zakończył panowanie 21 listopada 1916 r. Zasiadał więc na tronie 68 lat bez 11 dni. Intronizowana in absentia (6 lutego 1952 r., w dniu śmierci Jerzego VI, przebywała w Kenii) Elżbieta II dogoni go dopiero 26 stycznia 2020 r. Natomiast od dawna już zasiada Elżbieta na tronie dłużej niż jej praprababka Wiktoria (1837-1901), która stała

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.