Wpisy od Ludwik Stomma

Powrót na stronę główną
Felietony Ludwik Stomma

Autorytet

Pewnie urodziłem się z duchem przekory zamiast porządnej, nieśmiertelnej duszy chrześcijańskiej, bo autorytetów (nie wspominając oczywiście wielkich klasyków zmarłych przed osiągnięciem przeze mnie jakiej takiej sprawności intelektualnej) uznawałem w życiu nader niewielu. Owszem, w poszczególnych dziedzinach moich zainteresowań czy działalności mógłbym wyliczyć co nieco nazwisk. W antropologii kultury choćby Claude’a Levi-Straussa, Rolanda Barthesa, Umberta Eco, Jurija Łotmana, Władimira Toporowa; w historii – Fernanda Braudela, Witolda Kulę, Petera Englunda; w polityce – Vaclava Havla, Bronisława Łagowskiego; w chłonięciu życia – Piotra Skrzyneckiego, Marynę Ochab, Daniela Cohn-Bendita; w piłce nożnej oczywiście niezapomnianego Kazimierza Górskiego. Problem w tym, że przywoływane poprawnie pojęcie autorytetu nie uznaje cząstkowości. Pochodzi z łacińskiego auctoritas, a ono z kolei od wywodzącego się z czasownika augeo i pokrewnego mu rzeczownika auctor: zaopatrzony obficie, wiarygodny, nieustraszony, pełen godności. Słynny Émile Benveniste zapewnia, że derywatem słowa auctor jest przysługujące jeszcze cezarom rzymskim określenie augustus: majestatyczny, wzniosły. Tak wysoko jednak już lepiej nie sięgajmy. W każdym razie autorytet to człowiek wielkiej wiedzy, szlachetności i odwagi cywilnej. Człowiek w każdych okolicznoś­ciach wiarygodny. Byli takimi dla mnie, zmarli już niestety, Antoni Gołubiew, Aleksander Gieysztor, Marian

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Przyczynek do onomastyki polskiej

Z pomnikowego „Słownika nazwisk współcześnie w Polsce używanych” Kazimierza Rymuta dowiadujemy się, że zamieszkuje w kraju 38 290 obywateli noszących nazwisko Duda (w czym mieszczą się oczywiście Dudowe, Dudówny i inne odmiany rodzinne). Najwięcej jest Dudów w Krakowie, Tarnowie i okolicach, ale znajdą się nawet na Suwalszczyźnie, co pozwala wpisać ich pomiędzy gatunki ogólnopolskie. Wbrew pozorom miano osobowe Duda nie pochodzi od ludowego aerofonu stroikowego, zwanego też kozłem, bąkiem lub gajdami, ale bardziej po ludzku od określenia lichego grajka, fałszującego muzykanta, cymbała, fujary, głupca (vide „Słownik języka polskiego” pod redakcją Witolda Doroszewskiego i „Nazwiska Polaków” Kazimierza Rymuta). Mówi np. bohater „Cudzoziemczyzny” Aleksandra Fredry: „Młody śmieje się w duszy, drwinki sobie stroi, a stary kiwa głową i jak duda stoi”. W „Zabobonniku” Franciszka Zabłockiego znajdujemy z kolei: „A ty smorgońska dudo! znaj, żem z ciebie drwiła”. Zresztą badając pochodzenie nazwisk, na niemałe natrafiamy niespodzianki. Na przykład Kaczyński (11 188 osobników w Polsce) nie ma nic wspólnego z utrwalonym już w języku narodowym kaczorem – bierze się z kaczania, czyli taczania się, przewracania, chlapania wodą, drażnienia. Tylko kaczydło, czyli bajoro, zbliża Kaczyńskich do ptaków wodnych („Słownik etymologiczny języka

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Prosto z mostu

A gdyby tak raz, od święta, odłożyć na półkę, do późniejszego rozpatrzenia, sprawy o wszelkich odcieniach szarości czy „dyskusyjności” i w jednym, wyjątkowym felietonie wypunktować tylko te czarno-białe, niebudzące żadnych logicznych, prawnych czy metodologicznych wątpliwości? „Koń jaki jest, każdy widzi”, pisał dziekan rohatyński ks. Benedykt Chmielowski w „Nowych Atenach” – „mądrym dla memoryału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki” erygowanych. I tak rzeczywiście jest. Ba, na tym opiera się właściwie nasza cywilizacja. Można zakładać, że istnieją byty niewidzialne, niemożliwe do ogarnięcia rozumem, niepojęte, jeszcze niepoznane. Znajdujemy się wówczas w kręgu wiary. Aliści koń jaki jest, każdy widzi. Jeżeli więc, widząc konia, upieramy się, że jest on żabą, to albo mamy zwidy, albo dobrze by było (w przypadku zwidów również) oddać się w ręce specjalisty, który spróbuje nam wytłumaczyć, że husaria nie jeździła na grzbietorodach, a kijanka to nie źrebak. Może nam służyć zoolog, może hipolog, ale najbardziej przydałby się psychiatra. Tak przynajmniej dosyć powszechnie się uważa. Nie w Rzeczypospolitej jednak. Oto garść stwierdzeń, od Sasa do Lasa, w których rozum i zmysły opowiadają się jednoznacznie i definitywnie za koniem (skoro stoi przed nami z grzywą i kopytami i rży, a nie kumka), lecz raz jedni, raz drudzy usiłują mi wmówić, że to jednak żaba,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Sztuka sikania

Swego czasu w szaletach dworców PKP i PKS w Jaśle wisiały (a może nadal wiszą?) instrukcje korzystania z tych niezbędnych przybytków. Oto jeden z pomieszczonych w nich nakazów (niczego nie zmyślam, rzecz jak najbardziej autentyczna): „Przy korzystaniu z pisuaru należy podejść do niego jak najbliżej, pochylić się lekko do przodu, wyjąć całkowicie narząd moczowy, lekko nachylić go w dół i oddać mocz do ostatniej kropli. Przed całkowitym zakończeniem oddawania moczu nie należy odchodzić od pisuaru i rozbryzgiwać moczu po podłodze”. Nie wiem, czy jest to zadanie możliwe do precyzyjnego zrealizowania. Mówi wszak stare, męskie porzekadło: „Choćbyś strząsał dwa tygodnie, kropla zawsze spadnie w spodnie”. W tym przypadku chodziłoby o jasielskie, dworcowe kafelki. Ogólnie jednak troska włodarzy podkarpackiego grodu jest ze wszech miar słuszna. Bo też wyobraźcie sobie: przyjdzie jakiś prostak nieznający się na rzeczy, naszcza dookoła, a ty się ślizgaj i nos zatykaj. Zasadniczym mankamentem jest natomiast brak odpowiednich służb, które egzekwowałyby postępowanie zgodne z instrukcją. Naród ci u nas rogaty i bez dozoru choćby na złość narządu w dół nie pochyli. Mandat przywołałby od razu obywatela do porządku, a jednocześnie wzbogacił kasę miejską. Oczywiście, żeby uwiarygodnić kontrolerów moczośledczych i dodać instrukcji należytej powagi, należałoby podnieść

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

List otwarty do Roberta Biedronia

Szanowny panie Robercie! Gdzieś około roku 1979, będąc we Francji, za namową przyjaciół, zresztą sam też byłem ciekaw, pojechałem do Taizé w departamencie Saona i Loara. Mieści się tam słynna chrześcijańska wspólnota ekumeniczna założona przez brata Rogera Schütza (Louisa Schütza-Marsauche’a), nietuzinkowego myśliciela, Szwajcara, syna kalwińskiego pastora, współpracownika francuskiego ruchu oporu. Po wojnie, kiedy opiekował się sierotami i ocalałymi z pobliskiego niemieckiego obozu pracy, uzyskał zgodę na korzystanie z opuszczonego kościoła katolickiego. Wraz z paroma towarzyszami (braćmi, których stał się przeorem) utworzył wokół świątyni centrum, w którym przyjmował młodzież z całego świata, by poznawała się wzajemnie, odrzucając wszelkie uprzedzenia wyznaniowe (w ramach chrześcijaństwa oczywiście – jesteśmy wszak dopiero w połowie XX w.), klasowe, rasowe, narodowościowe itd. Wkrótce Taizé stało się sztandarowym symbolem ekumenizmu i tolerancji, ściągającym coraz liczniejsze grono adeptów. Kiedy tylko z plecakiem na karku przekroczyłem granice ośrodka, podskoczyło do mnie kilkoro młodych płci obojga (w tym, co dobrze zapamiętałem, jedna bardzo kształtna bruneteczka) i w wielu językach zaczęło się cieszyć ogromnie z mojego przybycia. Po doszczętnym wycałowaniu nieogolonych policzków dwie panienki (w tym bruneteczka) wzięły mnie za ręce i zaprowadziły w miejsce, gdzie miało

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Kresy

W „Polityce” (4/2019) ciekawy artykuł Daniela Korbela przypominający ośmiodniową (23-30.01.1919) wojnę polsko-czeską o Śląsk Cieszyński. Tu i ówdzie pokazały się małe wzmianki na ten temat. Nieco wcześniejszą rocznicę, 2 października 1938 r., kiedy to Polska wbijała nóż w plecy Czechom, „przywracając macierzy” Zaolzie, dość dokładnie przemilczano, ale nie z tego, miejmy nadzieję, względu, że ona nieco haniebna, tylko po prostu mniej okrągła. Niestety, znacznej części Polaków z tymi właśnie militarnymi wydarzeniami Zaolzie i cały Śląsk Cieszyński najbardziej się kojarzą. Szkoda. Jest to bowiem kawałek ziemi o specyficznej i wyjątkowo pięknej historii. Trochę smaku miejscowego liznąłem, bo mama mojej pierwszej żony, Maryna Kobzdej, miała w Wiśle dom, do którego często z Kasią przyjeżdżałem. Zacznijmy od tego, że naprawdę rzadko się zdarza, by tak mały region wydał tylu wybitnych ludzi. Dzisiaj znamy wszyscy Jerzego Pilcha (Marek Pilch, sędzia narciarski, też stamtąd), Adama Małysza, Michała Kempę. Za naszej pamięci umarli: Gustaw Morcinek, operator filmowy Karol Chodura (m.in. „Zakazane piosenki”, „Piątka z ulicy Barskiej”), Józef Pieter – pedagog, psycholog, współtwórca Uniwersytetu Śląskiego. Wspomnieć też muszę Jana Sarnę, najbardziej pechowego piłkarza w dziejach krakowskiej Wisły. Zadebiutował w 1936 r. w meczu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

To nie takie proste

Jest rzeczą zabawną, jak dalece udało się wmówić nam idee niemające żadnych realnych podstaw – do tego stopnia, że stały się oczywistościami i prawdami. Pomówmy o pierwszych z brzegu. Wręcz do poprawności politycznej należy wzywanie do brania udziału w głosowaniach, czyli zwiększenia frekwencji wyborczej. Tymczasem wrzucenie kartki do urny, do czego zachęcały na równi władze PRL i dzisiejsze, nie znaczy dokładnie nic. Liczy się wyłącznie to, co jest na owej kartce napisane. Wszelkie badania wykazują, że w każdym pokojowo i mniej więcej spokojnie żyjącym kraju (niewstrząsanym paroksyzmami wojny domowej, zamachami stanu ani krwawymi rewolucjami) 20-30% społeczeństwa polityką się nie interesuje, nic o niej nie wie i nie odróżnia dudy od miecha. Dalszych 10-20% obywateli może nawet nieco się w rozgrywkach o władzę orientuje, ale ma je na tyle w pewnej części ciała, że nie ma zamiaru fatygować się do urn. 5-10% może by poszło głosować, ale w serwowanym menu niczego dla siebie nie znajduje i jeśli coś nowego się nie pokaże – nie znajdzie. Dlatego w przeciętnym demokratycznym państwie frekwencja w podstawowych, bezpośrednich wyborach (prezydenckich, parlamentarnych, samorządowych) waha się niemal zawsze między 40 a 60%, najczęściej między 45 a 55%. Belgowie, którzy usiłują zmuszać ludność karami pieniężnymi

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Okrągły Stół

30 lat temu

Okrągły Stół był fenomenem na skalę światową. Bez rozlewu krwi, bez jednej wybitej szyby dokonała się transformacja ustrojowa Wbrew lansowanym dzisiaj tezom na przedwiośniu 1989 r. niewiele było jeszcze jasne. Owszem, przegrana polityczna i ekonomiczna ZSRR stanowiła już oczywistość, a co za tym idzie, struktury krajów demokracji ludowej czy Układu Warszawskiego odchodziły w przeszłość. Nikt nie był jednak w stanie przewidzieć, w jakich warunkach i na jakich zasadach nastąpi generalny rozpad. Przypomnijmy sobie bowiem, że w rękach satelitarnych przywódców państw bloku wschodniego, nie mówiąc o samym Kremlu, nadal były lokalne armie, policje, służby bezpieczeństwa, a w pewnej, nieznanej nikomu mierze także aparat partyjny. Nie można więc było wykluczyć, w Polsce również, konfrontacyjnych paroksyzmów mogących prowadzić nawet do rozlewu krwi. Z ubolewaniem trzeba stwierdzić, że już po fakcie wielu mędrków, w tym tak zasłużonych jak Jan Nowak-Jeziorański czy Zbigniew Herbert, ubolewało, że do owych ostateczności nie doszło, gdyż uwypukliłyby one wagę zachodzących przemian. Jakże łatwo szafować cudzą krwią! Zbierający się przy Okrągłym Stole tego właśnie chcieli uniknąć, wychodząc z założenia, że sytuacja dojrzała do kompromisu i ugody, które zresztą musiały się stać (co sprawdziło się już po trzech miesiącach) początkiem lawinowych, ale ewolucyjnych przemian.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Kłamcie dalej!

Pan premier Mateusz Morawiecki przyszedł na świat 20 czerwca 1968 r. Jest więc całkowicie zrozumiałe, że Polski dlań przedtem nie było, podobnie jak słońca, powietrza, a nawet matczynej piersi. Od urodzenia do jakiej takiej jego dojrzałości (wątpliwej zresztą, gdyż sam opowiada, że ledwo osiągnąwszy wiek młodzieńczy, zaczął strugać karabiny do boju z komuną) minąć musiało z 15-16 roczków. Krótko mówiąc, świadomym obserwatorem życia w PRL stać się mógł (inna sprawa, czy tę możliwość wykorzystał) około roku 1985, czyli w schyłkowych i dość nietypowych latach PRL. Przedtem, co sam oświadczył, był niebyt, Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem; ciemność była nad powierzchnią wód, a na półkach sklepów stały tylko butelki z octem, którym żywili się wszechobecni krwawi siepacze. Jest to wizja tak konsekwentna i spójna, że wręcz ponętna. Ze wstydem więc i niejakim poczuciem winy zmuszony jestem ją nieco zakłócić. W lipcu 1962 r. ustanowiono przyznawane odtąd co dwa lata, na przemian z nagrodami państwowymi, nagrody ministra kultury i sztuki. W tymże roku dostali je i przyjęli m.in.: w dziedzinie literatury – Tadeusz Różewicz, Stanisław Grochowiak; w dziedzinie teatru – Erwin Axer, Kazimierz Dejmek, Jerzy Pomianowski, Jerzy Gruza, zespół STS; w dziedzinie filmu – Jerzy Kawalerowicz, Kazimierz

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Jeszcze o pomnikach

Napisała przed miesiącem w „Wyborczej” Magdalena Środa: „Wielu jest przekonanych, że w Warszawie nie powinien stać pomnik Feliksa Dzierżyńskiego i dobrze się stało, że rozerwano go na strzępy. Ja uważam, że trzeba było go zostawić wraz z tablicą, która upamiętniałaby nie tylko jego zbrodnie, ale i system, który zbrodnie te traktował jako zasługi”. Brzydzę się rozrywaniem czegokolwiek na strzępy, wszelako tutaj jestem jednym z tych „wielu przekonanych”. A dlaczego? Już tłumaczę. Pomnik jest przypomnieniem i patetycznym wyróżnieniem zasług dla miejsca, kraju i narodu tej osoby, którą obrazuje. Bez względu na ocenę działań Dzierżyńskiego ani Warszawie, ani Polsce niczym się nie zasłużył. Kto go ceni na miarę monumentu, niech go sobie honoruje. W stolicy Rzeczypospolitej obecność jego pomnika niczym jednak się nie tłumaczy poza chęcią podlizania się władzom radzieckim, czyli politycznego zniewolenia. Można też mieć zastrzeżenia do pomnika de Gaulle’a, który, owszem, młodym porucznikiem będąc, przebywał krótko nad Wisłą i podrywał miejscowe panienki, lecz jako polityk ratował później z Londynu honor Francji, nie Polski, a objąwszy władzę, prowadził, co jest jak najbardziej zrozumiałe, skrajnie frankocentryczną politykę i wolał flirtować z Kremlem, niż ronić zbędne ze swojego punktu widzenia łzy nad losem Lechitów za żelazną kurtyną. Skądinąd ani pomnik Dzierżyńskiego, ani

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.