Bibi królem czy zakładnikiem?

Bibi królem czy zakładnikiem?

Skrajna prawica jest największym zwycięzcą izraelskich wyborów

Korespondencja z Jerozolimy

Nazajutrz po wyborach w Jerozolimie opadł kampanijny kurz. Brak ciszy wyborczej powodował, że jeszcze 1 listopada przed lokalami wyborczymi można było spotkać licznych aktywistów przekonujących do głosowania na ich partię. Zwłaszcza nacjonalistyczna prawica była  widoczna niemal wszędzie w przedwyborczym tygodniu, za sprawą nie tyle plakatów, ile spontanicznych pikiet, podczas których młodzi aktywiści wznosili okrzyki, często przy akompaniamencie muzyki. Choć do chwili ukończenia tekstu Centralna Komisja Wyborcza zdołała przeliczyć ok. 90% oddanych głosów, zwycięstwo obozu Netanjahu jest już pewne.

Czy to powrót w wielkim stylu, czy jednak ponadroczna przerwa w rządzeniu krajem dała Bibiemu lekcję pokory w kwestii komunikowania się z wyborcami? No i w kwestii ego, rozdętego hasłami „Bibi HaMelech” (Bibi Król), które na cześć premiera rządzącego najdłużej w historii Izraela wznosili sympatycy Likudu…

Euforia i apatia

W obozie nacjonalistycznej prawicy zapanowała euforia, podczas gdy w partiach sprzymierzonych z obecnym premierem Jairem Lapidem widać było głównie apatię po klęsce. W końcu ugrupowania, które dotychczas tworzyły razem rząd, najprawdopodobniej nie wejdą do kolejnego. Nie będą w nim raczej potrzebne, ponieważ Beniamin Netanjahu uzyskał większość wymaganą do budowy koalicji. Wystarczą mu parlamentarzyści Likudu, ultraortodoksyjnych religijnych partii Szas i Jahadut HaTora, a także kontrowersyjnych Religijnych Syjonistów, którzy okazali się chyba największym zwycięzcą tych wyborów.

Mimo że ugrupowanie to jest dopiero trzecią siłą w izraelskim parlamencie, o tych kilkunastu zdobytych przez nie mandatach jeszcze parę lat temu nie mogło nawet marzyć. A dzisiaj ostrzy sobie zęby na jedne z najważniejszych tek ministerialnych. Itamar Ben-Gwir, słynący z rasistowskich wypowiedzi wobec Palestyńczyków i arabskich obywateli Izraela, chciałby zostać ministrem bezpieczeństwa publicznego odpowiedzialnym za działalność policji, a Becalel Smotricz liczy na tekę ministra obrony.

Byłyby to bardzo kontrowersyjne nominacje, lecz politycy Religijnych Syjonistów ogłosili je już podczas wywiadów przed wyborami. Netanjahu w przedwyborczej rozmowie z wojskowym radiem Galei Cahal (Fale Sił Obrony Izraela), jedną z najpopularniejszych rozgłośni w kraju, nie potwierdził wprost, że porozumieli się w tej sprawie, podkreślił jednak, że „nie dyskwalifikuje Ben-Gwira, choć jest także wielu innych kandydatów”.

Takich nominacji obawiają się Palestyńczycy i liderzy żydowskich społeczności w Stanach Zjednoczonych, w dużej mierze liberalnych i niechętnych nacjonalizmowi. Przedstawiciele American Jewish Committee zaznaczyli, że relacje z nowym rządem mogą być „problematyczne”. I choć powstrzymali się od wskazania konkretnych postaci, trudno się spodziewać, by chodziło o jakiekolwiek inne ugrupowanie niż Religijni Syjoniści. Tym bardziej że pozostałe grupy z obozu Netanjahu już budowały rządowe koalicje w przeszłości. Democratic Majority for Israel, lewicowa grupa promująca proizraelskie postawy i rozwiązania polityczne wśród członków amerykańskiej Partii Demokratycznej, z kolei wprost ostrzegła przed zaproszeniem Smotricza i Ben-Gwira do rządu.

Szansa dla Arabów

Trochę inaczej patrzą na ten problem arabscy obywatele Izraela, którzy, choć niechętni wobec retoryki Ben-Gwira, widzą w nim szansę na poskromienie rosnącej w siłę mafii w arabskim sektorze. Tony Naser z organizacji edukacyjnej Atidna mówi, że retoryka kampanii rządzi się swoimi prawami: „Nazajutrz politycy robią inaczej, niż obiecywali. Być może jednak Ben-Gwir, przyjmując twardy kurs, pomoże nam w walce z mafią i przemocą wśród Arabów”. Problem ten nie istniał od zawsze, lecz jest w dużej mierze kwestią ostatniej dekady. Według ekspertów wiąże się z licznymi arabskimi lichwiarzami, którzy pożyczając zadłużonym pieniądze na wysoki procent, domagają się szybszych spłat, często posługując się wymuszeniami i przemocą. Coraz częściej słyszy się o zabójstwach i porwaniach arabskich biznesmenów i dziennikarzy, a obecny minister bezpieczeństwa publicznego Omer Bar-Lew twierdzi, że „arabskie mafie trzymają Izrael za gardło”.

Według Tony’ego Nasera winą należy obarczyć nie tylko poprzednie rządy, ale również arabskich liderów. „Nie zgadzają się na to, by policja wykorzystywała w naszej społeczności nowoczesne technologie, które pomagałyby w wykrywaniu przestępców. Dlaczego policjanci i politycy w ogóle pytają ich o zdanie, skoro większość Arabów chciałaby takiego rozwiązania problemu? Bo nasi przywódcy boją się, że służby będą w ten sposób szukać na nich haków”. Naser dodaje zarazem, że sami Arabowie niechętnie współpracują z izraelskimi policjantami, a służby są słabo finansowane i nie mają wystarczającej siły, by działać na północy kraju lub w odizolowanych miejscowościach na pustyni Negew.

Izraelscy Arabowie są jednak tradycyjnie chłopcem do bicia dla prawicowych ugrupowań. Arje Deri, lider sefardyjskiego Szasu, w dzień wyborów zaraz po odejściu od urny nakłaniał ultraortodoksyjną społeczność, by głosowała na jego partię właśnie po to, by zachować żydowski charakter państwa. Przekonywał przy tym, że rząd Lapida przekierował znaczne fundusze na wsparcie Arabów.

Ta retoryka zmobilizowała liderów arabskich partii Chadasz-Taal (zakładanej przez Maki – Komunistyczną Partię Izraela), Raam i Balad, by niemal do samego zamknięcia lokali wyborczych nakłaniać Arabów do udania się do urn. Nieskutecznie, gdyż frekwencja w tym sektorze wyniosła ok. 45%, podczas gdy ogólna frekwencja w kraju przekroczyła 75%. Tym samym najbardziej propalestyński w całym parlamencie Balad znalazł się poniżej progu wyborczego, a nawet lewicowy i wspierający Arabów Merec do momentu oddania tekstu do druku ledwie dosięgał progu.

Koszmar Netanjahu

Raczej nic już nie ocali rządu Jaira Lapida, którego obóz nie ma najmniejszych szans na osiągnięcie minimum 61 mandatów potrzebnych do zbudowania koalicji, o ile nie zdarzy się coś, co przekona sprzymierzeńców Netanjahu do przejścia na drugą stronę. Ale nic na to nie wskazuje.

Po przeliczeniu większości głosów premier zrezygnował nawet z udziału w szczycie klimatycznym COP27, który ruszył 6 listopada w egipskim Szarm el-Szejk. Izrael reprezentuje na nim prezydent Icchak Herzog, choć jego funkcja jest przede wszystkim ceremonialna i nie pozostawia wiele możliwości podejmowania decyzji.

Mniej więcej w czasie trwania szczytu będzie on musiał jednak podjąć decyzję, któremu politykowi powierzy misję zbudowania rządu, opierając się na rekomendacjach uzyskanych od parlamentarzystów, niekoniecznie na liczbie mandatów uzyskanych przez zwycięskie ugrupowanie. Najprawdopodobniej to Beniamin Netanjahu zostanie mu polecony przez Kneset i od tego momentu Bibi będzie miał 28 dni na stworzenie koalicji, choć w razie potrzeby będzie mógł poprosić o przedłużenie tego okresu o kolejne 14 dni. W tym czasie będą trwały negocjacje wewnątrz koalicji o to, jakie ministerstwa przypadną poszczególnym politykom.

Niezależnie od nacisków i krytyki, jaka może spaść na Bibiego ze strony zagranicznych partnerów Izraela, obawiających się tego, w jakim kierunku skręcić mógłby kraj z rządem opartym w dużej części na skrajnej prawicy, Netanjahu będzie musiał coś zaoferować Religijnym Syjonistom. Niewykluczone, że będą to właśnie kluczowe stanowiska w resorcie bezpieczeństwa, odpowiedzialnym m.in. za politykę zagraniczną państwa żydowskiego, z dostępem do ściśle tajnych danych wywiadowczych. W tej chwili są oni już zbyt poważną siłą polityczną, by traktować ich jedynie jak dodatek do Likudu.

Siłę poczuje też ruch żydowskich osadników budujących domy na okupowanym Zachodnim Brzegu. W końcu to właśnie jego członkowie w dużej mierze głosowali na Smotricza i Ben-Gwira. Zwłaszcza młodzi osadnicy, którzy zamieszkują nielegalne w świetle prawa międzynarodowego (a często i według izraelskich przepisów) osiedla, mogą poczuć, że skoro tak ważne funkcje przypadły w udziale ich przywódcom reprezentującym ten sam ruch, to wojsko i Szin Bet nie będą już działać przeciwko nim. I niewykluczone, że skrajnie prawicowi politycy przekierują uwagę służb na inne obszary.

Tym bardziej że Religijni Syjoniści domagają się włączenia wszystkich osiedli na Zachodnim Brzegu do obszaru Izraela, już nie tylko de facto, ale także de iure. A to dla Netanjahu może się okazać koszmarem dyplomatycznym, szczególnie że Ben-Gwir i Smotricz mogą być w swoich żądaniach nieugięci. Wobec tego Bibi nie będzie już mógł w kwestii aneksji udawać przed wyborcami, że jest twardogłowym nacjonalistą, ale przeszkodą w realizacji zamiarów politycznych są koalicjanci.

Pozostaje jeszcze mniej prawdopodobny scenariusz, w którym Netanjahu zwróci się do Beniego Ganca i jego ugrupowania Chosen LeIsrael (hebr. Odporność dla Izraela). W odchodzącym rządzie Ganc, były szef sztabu generalnego, pełnił funkcję „odpowiedzialnego rodzica” w relacjach z Palestyńczykami, prowadząc dialog z prezydentem Mahmudem Abbasem i starając się łagodzić nastroje na Zachodnim Brzegu. Ma też zdecydowanie większe doświadczenie wojskowe niż Religijni Syjoniści. Może być bardziej ugodowym politykiem skłonnym do kompromisów, jeśli w jego opinii okażą się one zgodne z izraelską racją stanu i pozytywnie wpłyną na relacje międzynarodowe kraju, zarówno z Zachodem, jak i z państwami arabskimi. Czy jednak będzie chciał wejść drugi raz do tej samej rzeki, skoro poprzednie wybory odbyły się w powszechnej opinii właśnie dlatego, że Netanjahu nie chciał wywiązać się z umowy koalicyjnej, na podstawie której miałby przekazać w połowie kadencji parlamentu stanowisko premiera Gancowi?

Izrael stoi przed próbą, która może całkowicie go odmienić. Dzisiaj jasne jest jednak przede wszystkim to, że izraelska prawica rośnie w siłę, a coraz popularniejsza jest jej skrajna część, wybierana przez młodych Izraelczyków.

Fot. AFP/East News

Wydanie: 2022, 46/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy