Cyrk nie śmieszy już nikogo

Cyrk nie śmieszy już nikogo

Britain's Prime Minister Liz Truss get inside 10 Downing Street, in central London, on October 20, 2022 following a statement to announce her resignation. - British Prime Minister Liz Truss announced her resignation on after just six weeks in office that looked like a descent into hell, triggering a new internal election within the Conservative Party. (Photo by Daniel LEAL / AFP)

Po odejściu Borisa Johnsona na Wyspach mówiono, że gorzej już być nie może. Liz Truss dowiodła, że może 45 dni – zaledwie tyle wytrwała na stanowisku szefowej brytyjskiego rządu Liz Truss. Władzę obejmowała 6 września, niesiona wstydliwą, ale mimo wszystko zauważalną falą optymizmu wewnątrz Partii Konserwatywnej. Poprzedzające tygodnie spędziła pracowicie, prowadząc kampanię w wewnętrznych wyborach na przewodniczącego torysów. Pokonała w nich Rishiego Sunaka, polityka znacznie bardziej kojarzonego z establishmentem, bez wątpienia też postać większego formatu niż Truss. I być może właśnie to, w połączeniu z bagażem w postaci współuczestnictwa w skandalach ekipy Borisa Johnsona, ostatecznie zabiło kandydaturę Sunaka. Nowa (wtedy) pani premier pod względem charakterologicznym była i nadal jest jego przeciwieństwem. Bardziej cicha niż wyrazista, bardziej monotonna niż charyzmatyczna. Ponad 170 tys. członków partii uczestniczących w głosowaniu uznało jednak, że tego właśnie konserwatyzm na Wsypach potrzebował. Dość festiwalu nabrzmiałych ego, liderów umieszczających siebie w samym środku życia politycznego, tak aby reszta krążyła po ich orbicie i była zależna od ich grawitacji. Czas na kogoś, kto wyciszy spory, nie zwracając jednocześnie na siebie zbytniej uwagi. Do tego, przynajmniej w teorii, Liz Truss nadawała się idealnie. Skazana na porażkę Analitycy brytyjskiej sceny politycznej, w tym Gideon Rachman z „Financial Times”, Andrew Nelson z konserwatywnego „The Spectator” czy Vicent McAviney z liberalnego magazynu „Monocle” już we wrześniu zgodnie twierdzili, że była minister spraw zagranicznych została wypchnięta przez partyjne elity do pierwszego szeregu polityki tylko i wyłącznie w celu bycia tymczasowym remedium na problemy torysów. Partia, choć władzę sprawuje nieprzerwanie już dwunasty rok, jest głęboko podzielona, wewnętrznie skonfliktowana, a co najważniejsze – pozbawiona wizji własnej przyszłości. Zwłaszcza Rachman, jeden z bardziej wyrazistych brytyjskich publicystów, krytykował zarówno Theresę May jak i Borisa Johnsona za skupianie się na doraźnych celach i brak jakiejkolwiek strategii rozwoju partii, a przez to i całego kraju. Od czasów brexitowego referendum 2016 r. jedyne, co konserwatywnych premierów obchodziło, to doprowadzenie do rozwodu z Brukselą bez względu na koszty. O tych ekonomicznych wiadomo już dzisiaj doskonale, na opisanie wszystkich katastrof gospodarczych, które Brytyjczycy na siebie sprowadzili, izolując się od reszty Europy, nie starczyłby pewnie cały numer PRZEGLĄDU, a co dopiero pojedynczy tekst. Konsekwencje społeczne widać na co dzień – wzrost nastrojów nacjonalistycznych, rewizjonizm historyczny i nostalgia za imperium, wpuszczenie do politycznego głównego nurtu polityków otwarcie ksenofobicznych, jak Nigel Farage. Coraz większy rozjazd pomiędzy bogatym Londynem a ubożejącą północą, wyraźne głosy niepodległościowe w Szkocji, a nawet perspektywa referendum unifikującego obie Irlandie. Dzisiaj jednak widać, że z punktu widzenia samej Partii Konserwatywnej to koszty polityczne doprowadzenia do brexitu za wszelką cenę mogą ostatecznie doprowadzić do końca władzy torysów. Żeby bowiem ostatecznie wyprowadzić Wielką Brytanię z Unii, May i Johnson potrzebowali bezwzględnej większości w parlamencie. Problemem był fakt, że nie mieli jej jednak nawet we własnej partii, przynajmniej w tej kwestii. Dlatego siłą wręcz wymuszali dyscyplinę w głosowaniach dotyczących brexitu, usuwając z własnych szeregów każdego, kto był przeciwny rozwodowi z Brukselą albo chciał, by odbył się on na zasadach innych niż proponowane przez Downing Street. W takich właśnie okolicznościach z partii usunięto ponad 20 polityków, w tym postaci tak znaczące, jak byli kanclerze skarbu Ken Clarke i Philipp Hammond oraz Rory Stewart, były rywal Johnsona w walce o przewodnictwo w partii, brytyjski polityk roku 2019 według magazynu „GQ”, uznawany wcześniej za nadzieję umiarkowanego skrzydła torysów. Johnson jako premier nie patrzył ani na staż w parlamencie, ani na kapitał symboliczny, bo wyrzucił z partii nawet sir Nicholasa Soamesa, wnuka Winstona Churchilla. Ciął równo z trawą, wewnętrzne głosy sprzeciwu uciszał z niemal dyktatorską pasją. W efekcie odchodząc z urzędu we wrześniu, zostawił po sobie jałową ziemię. Partia Konserwatywna miała Brytyjczykom do zaoferowania elitarystycznych arogantów w typie Sunaka albo pozbawionych talentu politycznych przeciętniaków, jakim okazała się Liz Truss. W pewnym więc sensie spektakularna katastrofa, jaką było jej sześć tygodni u władzy, nie powinna nikogo dziwić. Ani nie mogła, ani tak naprawdę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 44/2022

Kategorie: Świat