Fenomen Sławomira

Fenomen Sławomira

Najpierw rytmiczna czkawka, człowieczek z wianuszkiem włosów wokół łysiny i z fryzjerskim wąsikiem rzuca się po estradzie w konwulsjach. Z tej czkawki i tych konwulsji wyrywa się pieśń: „Miłość, miłość w Zakopanem…”. Publika oszalała ze szczęścia skanduje: „Sławomir! Sławomir!”. Tak, to Sławomir! Widzieliście państwo i słyszeli? Naprawdę warto. Warto nie dla zdolności wokalnych Sławomira, nie dla banalnej melodii i jeszcze bardziej banalnych słów. Warto to zobaczyć (choćby na YouTube). Warto zobaczyć tego kiczowatego artystę i jego pełną uwielbienia publiczność. Warto to zobaczyć, by lepiej zrozumieć Polskę. Nie wiem, czy ktoś robi jakieś rankingi popularności piosenkarzy. Jeśliby zrobił, to jestem niemal pewien, że Sławomir wygrałby ze wszystkimi. Skąd taka popularność kiczowatego artysty o aparycji małomiasteczkowego czeladnika w warsztacie rzemieślniczym, śpiewającego banalne, by nie powiedzieć lekko głupawe piosenki? Sławomir jest swój! Ci, co słuchają z uwielbieniem Sławomira, nie chodzą na ogół do sal koncertowych ani do kabaretów. Nie słuchają recitali piosenkarzy estradowych, nie mówiąc już o słuchaniu piosenki aktorskiej. O filharmonii, operze czy operetce nawet nie wypada w tym kontekście wspominać. Ale oni są. Jest ich dużo. Dużo więcej niż tych z sal koncertowych i kabaretów. Właśnie dla nich śpiewa Sławomir. Jest jednym z nich. Jest swojski, swojsko

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2018, 38/2018

Kategorie: Felietony, Jan Widacki