Frustracja?

KUCHNIA POLSKA Od kiedy piszę i publikuję w prasie – a będzie już tego pół wieku z hakiem! – zawsze wyznawałem zasadę, że “psy szczekają – karawana idzie dalej”. Znaczy to po prostu, że nie wdawałem się zbytnio w polemiki z ludźmi, którzy w różnych pismach starali się pisać przeciwko mnie, podważać, wyśmiewać lub protestować przeciwko temu, co napisałem. Słonimski – który sam zresztą nie bardzo przestrzegał tej zasady, wdając się w różne utarczki prasowe, pisząc odpowiedzi na odpowiedzi i polemiki z polemikami – mawiał: “Nie lubię wymiany poglądów – zawsze na tym tracę”. Traktowałem więc tę maksymę dość serio i przez wiele lat bezkarnie zarabiali na mnie autorzy najrozmaitszej proweniencji – dogmatycy, katolicy, nacjonaliści, antysemici, filosemici, radykałowie i ugodowcy, liberałowie i zamordyści, idący szturmem młodzi i schodzący do piachu starzy. Każdy bowiem mógł z mojego pisania coś uszczknąć dla siebie. Jednakże czasami robiłem wyjątek od tej zasady nieinterwencji. Działo się tak wówczas, kiedy w działaniach moich polemistów dostrzegałem jakieś szersze, interesujące zjawisko, warte zauważenia samo dla siebie, nie zaś tylko dlatego, że akurat mnie ktoś starał się przedstawić jako przygłupa, szkodnika, złodziejaszka, wroga narodu, “bezrodnowo kosmopolita” (tak pisała o mnie kiedyś “Litieraturnaja Gazieta” – łza się w oku kręci…), zgniłka lub szuję. W sprawie ataków osobistych po prostu “mordą służę” – jak napisał niedawno Ludwik Stomma komuś, kto zapowiedział na łamach, że powinno mu się nakłaść po obliczu. Ale ciekawych, zastanawiających zjawisk opuszczać mi szkoda. Tak więc z prawdziwym zainteresowaniem przeczytałem w “Gazecie Wyborczej” (30.03.br.) tekścik Marka Beylina zatytułowany “Prawo Toeplitza”. Nie bardzo mogłem się zorientować, na czym polega to prawo, zorientowałem się jednak, że Marek Beylin przeczytał w piśmie “Myśl Socjaldemokratyczna” (nr 1/2001) mój artykuł o proponowanej przeze mnie polityce kulturalnej lewicy i postanowił napisać go na nowo. Tak więc, podczas gdy ja pisałem, że w Polsce dokonuje się katastrofa kulturalna, polegająca na złamaniu równego, demokratycznego dostępu do dóbr kultury dla wszystkich warstw społecznych, czemu lewica musi przeciwdziałać, Marek Beylin napisał, że “mówiąc prościej, idzie o to, aby nowy rząd zajął się finansowaniem KTT i jego kolegów”. Podczas gdy ja pisałem, że nie jest prawdą, aby obecny rząd prowadził neutralną politykę kulturalną i nie preferował prawicowego światopoglądu, czemu służą również wybiórcze działania personalne, wspierane przez “Gazetę Wyborczą”, Beylin napisał, iż uważam, że “nowa Polska zgotowała mi piekło niewoli”. Podczas gdy ja wreszcie pisałem, że – moim zdaniem – konieczne jest powołanie niekomercyjnego wydawnictwa państwowego, które mogłoby pomagać promocji książki, Beylin twierdził, że “nie jest pewne, czy ktokolwiek zechce czytać takie publikacje nawet za darmo”. A ja przecież, dalibóg, nie wymieniłem, ani nie zasugerowałem nawet żadnej konkretnej publikacji! A może więc chodziło mi na przykład o przemyślany wybór szkiców Pawła Beylina, ciekawego myśliciela, z którym przyjaźniłem się przed laty i który był zapewne ojcem Marka Beylina? Nie ma, oczywiście, sensu porównywanie tego, co rzeczywiście napisałem w “Myśli Socjaldemokratycznej” z tym, co na ten temat skonfabulował sobie Marek Beylin w “Gazecie Wyborczej”. Mój tekst, wydrukowany w niewielkim piśmie, przeczytało – ufam, że z pożytkiem – najwyżej kilkuset czytelników, zaś tekst Beylina w “Gazecie” dotarł do kilkuset tysięcy. I na tym polega siła “Gazety” idąca przed “prawem Toeplitza”, czymkolwiek by ono nie było. Zastanawiające jednak w tym wszystkim i ciekawe są dwa pytania. Jak mianowicie powstał tak zupełnie nie związany przecież ze swym przedmiotem utwór, jakim jest tekst Beylina? I po co on właściwie “Gazecie Wyborczej”? Otóż najprostszą odpowiedzią na pierwsze z tych pytań byłaby, oczywiście, supozycja, że Marek Beylin wprawdzie umie pisać, ale nie umie czytać tego, co napisał ktoś inny. Odrzucam jednak tę myśl nie tylko z uwagi na Pawła, ale również na dwie ciotki tegoż Pawła, świetną dziennikarkę, varsavianistkę – Karolinę i dziennikarkę filmową – Stefanię, urocze panie, które również znałem jako osoby kulturalne. Sądzę więc, że w tym środowisku Marek Beylin musiał jednak odebrać staranne wykształcenie, choć w pozostałych kwestiach przeczy on raczej przysłowiu, że “niedaleko pada jabłko od jabłoni”. A więc pozostaje możliwość druga, ta, że Marek Beylin wiedział, iż pisze nieprawdę,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2001, 2001

Kategorie: Felietony