Gierek: mieszkanie dla każdej rodziny

Gierek: mieszkanie dla każdej rodziny

Lata 70. to był czas wielkiego budowania. Nigdy w historii nie oddawano więcej mieszkań. III RP o rekordach czasów Gierka może śnić

Pamiętam ten dzień. Nowe mieszkanie było jak nowe życie. Zima 1977 r., początek grudnia – wtedy mieszkania oddawano przeważnie pod koniec roku. A co pamiętam? Po pierwsze, zapach. Zapach nowego mieszkania, świeżo położonych farb. Po drugie, przestrzeń. To nie było wielkie mieszkanie, sześćdziesiąt parę metrów kwadratowych, ale było puste, bez mebli, więc wydawało się wielkie jak boisko. Po trzecie, gorąco. Na zewnątrz prawdziwa zima, ze śniegiem i wiatrem, w środku można było chodzić z krótkim rękawem. Po czwarte, poczucie, że zaczyna się to nowe życie, w tym, a nie innym miejscu. Nawet jeżeli do przystanku autobusowego, żeby gdzieś dojechać, szło się 10 minut.

A potem, jak pamiętam, była polska krzątanina. Ach, dywan, zdobyty gdzieś pół roku wcześniej, upchnięty za szafą, można było przywieźć i rozłożyć na podłodze. Regał (Kopernik!), wystany przed rokiem, składowany w kartonach u jednej z cioć (ludzie sobie kiedyś pomagali…), montowała rodzinna ekipa. Jak wyposażona! Poziomica (wiadomo, podłoga lekko pochylona), drewniane podkładki, bułgarska wiertarka… Wielkie dzięki ci, bułgarski cudzie techniki, bez twego udaru nie zawisłyby szafki w kuchni!

I jeszcze jedna scena wśród wspomnień – wielkie, dziecięce pragnienie, żeby w tym nowym mieszkaniu jak najszybciej się przespać. Nie jutro czy za parę dni. Dziś! Obudzić się w swoim. W lepszym.

Takie migawki zachowałem w pamięci. I nie mam cienia wątpliwości – to doświadczenie nie było czymś nadzwyczajnym, w tamtych latach dzieliły je miliony rodzin. Tak spełniało się największe marzenie w powojennej Polsce.

Lata 70. to był czas wielkiego budowania. Nigdy w historii, ani wcześniej, ani później, nie oddawano więcej mieszkań. III RP, bez porównania bogatsza od tamtej, dysponująca nowoczesnymi technologiami, maszynami, o rekordach czasów Gierka może pomarzyć. Tego Gierka, który w mediach głównego nurtu jest albo ośmieszany, albo niezauważany, a który w sondażu „Gazety Wyborczej”, Radia ZET i TVN przez 46% Polaków został wskazany jako ten, który był najlepszym przywódcą w historii Polski. OK, to był sondaż z roku 2004, więc dziś jego wyniki wyglądałyby pewnie inaczej. Wiadomo, propaganda zohydzająca Polskę Ludową i wszystko, co z nią związane, kwitnie. Ale i tak Gierek byłby faworytem takiego sondażu. Ku rozpaczy wielu dziennikarzy. I historyków.

Ten fenomen celnie scharakteryzował prof. Dariusz Jarosz, pisząc: „Jednym z wielu paradoksów obecnego stanu badań nad historią PRL jest dysproporcja między zainteresowaniami badaczy, koncentrujących się nadal przede wszystkim na polityczno-martyrologicznych wątkach dziejów ojczystych, a wizją tego okresu, oglądaną przez pryzmat różnego rodzaju dokumentów autobiograficznych, wytworzonych przez obywateli państwa. (…) Historia PRL oglądana od dołu komplikuje klasyczny, politologiczny schemat totalitarnej władzy i katolickiego, antykomunistycznego narodu, ale zbliża nas do zrozumienia społecznej istoty funkcjonowania tego państwa i jego obywateli”.

Wola ludu czy wola szefa?

Oto dlaczego historia jest tak mało szanowana – bo czemu ma służyć: wyjaśnianiu, co się zdarzyło i dlaczego, czy uzasadnianiu propagandowych schematów? A gdy omawiamy eksplozję budownictwa mieszkaniowego w epoce Gierka, zderzamy się z jeszcze jednym pytaniem – co jest ważniejsze, nacisk społeczny, wola ludu czy decyzje jednostki? Bo w tamtym czasie nacisk społeczny, by budować mieszkania, był potężny. Wszystkie badania pokazują, że kwestia mieszkaniowa była w Polsce Ludowej uważana za problem numer 1.

Złożyło się na to wiele elementów. Mieszkań brakowało w Polsce przedwojennej. II wojna światowa zniszczyła większość miast, ten i tak niewielki zasób powierzchni mieszkalnej. Na to nałożyła się demografia. Polska Ludowa była państwem o bardzo wysokim przyroście naturalnym. W latach 1970-1975 na rynek pracy wchodziło 3,5 mln ludzi. To był wyż urodzonych po wojnie. Oni mieli swoje aspiracje, ambicje, a władza, by zachować legitymację, musiała na to wyzwanie odpowiedzieć.

Władysław Gomułka próbował ten problem rozwiązywać w ramach tamtych możliwości. Oszczędzając. Ograniczając wielkość mieszkań, ich wysokość, budując je z ciemnymi kuchniami. Ba, przymierzano się do budowy bloków z jednym węzłem sanitarnym na piętrze. Argumentowano, że dla ludzi wyrwanych z wiosek to i tak będzie postęp. To były nieudane eksperymenty.

Aż nadszedł czas Edwarda Gierka. Była wola ludu, nacisk społeczny, a teraz pojawiła się jednostka…

Moje rozmowy z Gierkiem

Prof. Andrzej Karpiński ma dziś 95 lat i wciąż imponuje pamięcią. Był w tym czasie zastępcą przewodniczącego Komisji Planowania i pamięta tamte rozmowy, gdy wykuwała się polityka mieszkaniowa.

Pierwsza miała miejsce 5 stycznia 1971 r., w samolocie wracającym z Moskwy. Gierek, jako I sekretarz PZPR, składał wizytę Leonidowi Breżniewowi. „Edward Gierek był w bardzo dobrym nastroju, spodziewał się, że będzie znacznie gorzej – wspomina prof. Karpiński. – I powiedział w pewnym momencie, że poświęca ekspertom, każdemu, po 10 minut. Siedziałem więc przy okienku w samolocie i mówiłem o rynku, o braku towarów… A on… Określił swoje priorytety. W każdej rodzinie samochód prywatny i mieszkanie”.

Mieliśmy zatem decyzję polityczną, której symbolem są dziś osiedla z wielkiej płyty i fiat 126p. Ale wtedy trzeba było przekuć marzenia w działania. Najpierw na poziomie planów, a później konkretnych rozstrzygnięć.

Założenia nowej polityki mieszkaniowej przyjęte zostały podczas V Plenum KC PZPR, w maju 1972 r. Przypomina je prof. Jarosz w znakomicie udokumentowanej pracy „Mieszkanie się należy… Studium z peerelowskich praktyk społecznych”, poświęconej budownictwu mieszkaniowemu w Polsce Ludowej. W dokumentach z tamtego plenum czytamy: „Mieszkanie warunkuje założenie i prawidłowy rozwój rodziny, (…) zaspokojenie potrzeb w dziedzinie mieszkania stanowi warunek intensywniejszego wykorzystania istniejącego potencjału produkcyjnego. (…) Opóźnienia w zaspokajaniu potrzeb mieszkaniowych przeszkadzają zarówno unowocześnianiu gospodarki naszego kraju, jak i harmonijnemu rozwojowi społeczno-kulturalnemu”.

Proszę zwrócić uwagę, na pierwszym miejscu wymieniono „założenie i prawidłowy rozwój rodziny”, a o socjalizmie, nie mówiąc o Związku Radzieckim, nawet nie wspomniano. To w jasny sposób pokazuje priorytety i sposób myślenia tamtej ekipy.

Jerzy Waszczuk, kierownik sekretariatu Edwarda Gierka, ten zwrot opisywał tak: „Do czasów Gierka w partii była doktryna, że sfera społeczna to jest danina, którą partia musi zapłacić narodowi, żeby poparł jej program. Gierek to odrzucił. Dla niego sfera społeczna stała się celem”.

No dobrze, decyzja polityczna została podjęta. Ale jak wprowadzić ją w życie? Andrzej Karpiński znakomicie pamięta tamte dyskusje. W perspektywicznym planie przyjęto, że problem mieszkaniowy rozwiązany zostanie do roku 1990. Czyli do tego czasu każda rodzina powinna mieć samodzielne mieszkanie. A to oznaczało, że trzeba było zbudować, bagatela, 7,3 mln mieszkań. Czy to było realne? W latach 60. zbudowano tych mieszkań 1,7 mln i już było wiadomo, że więcej się nie da. Tymczasem Gierek, jeśli chciał zrealizować swoje zamierzenia, musiał to tempo podwoić.

Jak? Plany zostały opracowane i trafiły pod obrady Biura Politycznego, które przygotowywało wspomniane V Plenum. „Referowałem nasze plany, a potem była dyskusja – wspomina Karpiński. – Sześć godzin to trwało. Z przerwą na obiad. W tej przerwie rozmawiałem z Gierkiem, pytał mnie, dlaczego w naszym planie o kilku sprawach nie napisaliśmy. A myśmy nie napisali, bo mieliśmy zasadnicze wątpliwości. W tym planie założone było, że w roku 1990 poziom budownictwa mieszkaniowego wyniesie, wariantowo, od 500 tys. do 600 tys. mieszkań rocznie. W szczycie, w roku 1978, osiągnęliśmy poziom 284 tys. oddawanych do użytku mieszkań rocznie. Więc te 500 tys., bez rewolucji 1980 r., która wszystko zmieniła, było do osiągnięcia. Ale jak? I o tym była dyskusja, przez tyle godzin”.

A o czym dyskutowano? „Myśmy sprawę stawiali tak: przy obecnej technologii, że są maszyny, dźwigi i pracują robotnicy, maksymalnie możliwe jest osiągnięcie poziomu 200 tys. mieszkań rocznie – relacjonuje Karpiński. – To jest maksimum! I myśmy tego nie osiągali. Jeżeli chcemy osiągnąć 300 tys. mieszkań rocznie, a tak zakładał plan pięcioletni, trzeba zastosować inną technologię. I to była technologia wielkiej płyty. Ona była bardzo droga, bardzo energochłonna. Bo produkcja betonu wymaga olbrzymiej ilości energii. Trzeba więc było zbudować kilka dodatkowych kopalń. I była wielka dyskusja. Jedni byli za, drudzy – przeciw. Zwyciężyła w dyskusji opcja wielkiej płyty. Ta droga. Cel ważniejszy – powiedział Gierek. Taki był sens jego wypowiedzi – że najważniejszy jest cel, a z kosztami gospodarka sobie poradzi. I myśmy przyjęli w związku z tym program, i to była pierwsza decyzja, że mamy budować 300 tys. mieszkań rocznie. Co to oznaczało? Musieliśmy zbudować fabryki domów. Pierwsza została zbudowana w 1973 r. Teraz wszystkie są zniszczone, bodajże jedna się uchowała, w Łodzi. Ale wtedy zaczęły powstawać, w sumie zbudowano ich ponad 50”.

Machina ruszyła. Czy te założenia były realne? Na początku 300 tys. mieszkań rocznie, potem nawet pół miliona? Karpiński nie ma wątpliwości: „Moim zdaniem te 500 tys. mieszkań budowanych w roku 1990, albo i 600 tys. w górnym wariancie, było do osiągnięcia, bo to było mniej niż w Hiszpanii. Ale nie wiedzieliśmy, że w roku 1980 przyjdzie rewolucja”.

Po co jest architekt?

Jeżeli chce się budować na tak wielką skalę, jest oczywiste, że nowe domy muszą wyjść poza obszar dotychczasowych miast. Że miasta muszą się rozrastać. Efekty tego mogą być różne. Dziś panoszy się patodeweloperka, osiedla zwane hongkongami, z fatalną komunikacją, z domami maksymalnie upchanymi na małych, przypadkowych działkach, bez szkół, przychodni itd. (bo to deweloperowi pieniędzy nie daje). W epoce Gierka tej dzikości nie było. Osiedla projektowano jako pewną całość. Miały być miejscem nie tylko do spania, ale i do mieszkania. Tak powstało zresztą sztandarowe osiedle epoki, dziś dzielnica Warszawy – Ursynów.

Główny projektant osiedla, Marek Budzyński, tak wspominał tamten czas: „Początek Ursynowa to lata 1971-1972, czyli początek próby humanizacji socjalizmu, jak się mówiło, oraz »korzystania z doświadczeń Zachodu«, czyli bardzo dobry okres do rozpoczynania różnych działań. W moim przekonaniu władza naprawdę miała intencje tworzenia dobrej przestrzeni”.

W ten sposób powstał Ursynów Północny, jako układ budynków mieszkalnych rozrzuconych wśród zieleni, mający w zamierzeniu zapewnić mieszkańcom ciszę i poczucie bezpieczeństwa. Budynki nie zostały podporządkowane siatce ulic, więc znalezienie niektórych adresów było sztuką, ale chyba było warto. Ciągi piesze prowadziły do sklepów, do szkół… Ale ważniejsze jest coś innego – Ursynów świetnie pokazuje, jak zamiary projektantów zderzyły się z rzeczywistością. Gdy był projektowany, obliczano, że nawet 30% jego mieszkańców będzie miało poniżej 10 lat. Marek Budzyński zaprojektował więc 13 szkół. Wybudowano sześć. Pozostałe spadły z planu. Podobnie jak pasaże handlowe, place zabaw czy przychodnie. Powód był prosty – potężny nacisk społeczny na to, by oddawać jak najwięcej mieszkań, i rosnące kolejki oczekujących (dlaczego, o tym za chwilę) sprawiały, że wszystkie środki rzucano na budowę domów, inne rzeczy odkładając na później. Z punktu widzenia tych, którzy już się wprowadzili, były to działania bezsensowne. Z punktu widzenia tych, którzy czekali w kolejce na swoje M, jak najbardziej mądre.

Zresztą te dyskusje, jak budować, toczyły się praktycznie przez cały czas PRL. Przypomina je prof. Dariusz Jarosz. Na przykład cytuje dokumenty z roku 1966, z posiedzenia Rady Centralnego Związku Spółdzielczości Budownictwa Mieszkaniowego, na którym krytykowano ciemne kuchnie, zmniejszanie odległości między budynkami (w PRL i tak musiały być dużo większe niż dzisiaj!) czy zaniechanie budowy placów zabaw.

Potem, w latach 70., ograniczenia zostały poluzowane, zaczęto budować mieszkania większe, z widną kuchnią, co zresztą zapisano w dokumentach.

O tych sporach opowiadał też Adam Glazur, wiceminister, a od roku 1975 minister budownictwa. „Była polityka – mówił – żeby budować więcej mieszkań, nawet jeżeli miałyby mieć gorszy standard. Sprzeciwiałem się temu. Byłem zdania, że można oddawać nieco mniej mieszkań, ale o wyższym standardzie. Zlikwidowałem ciemne kuchnie! A Ursynów? To osiedle było zaprojektowane bardzo tanio. Nie było piwnic i nie było strychów. A ludziom trzeba było stworzyć jakieś warunki, coś im załatwić. Więc załatwiłem balkony”.

Wielka płyta wprowadzała ujednolicenie bloków i mieszkań. Wszystko było jak spod sztancy. Co jednak dla budowlańców było dobrym rozwiązaniem, bo mogli stawiać domy niemal mechanicznie, dla architektów, tych ambitnych, było koszmarem. Jeśli chodzi o Ursynów, to akurat w tej potyczce architekci mieli sporo do powiedzenia. Domy są różnej wielkości, otoczone zielenią (w latach 70. jeszcze jej nie było), towarzyszą im zmiany poziomu gruntu, wraz ze słynną Kopą Cwila, wzniesioną z ziemi z wykopów.

Gdy nie rządzi rynek

Jakość… Opisywanie partactwa ówczesnych budowniczych było dyżurnym tematem. Chociaż, jeśli oceniać sytuację na zimno, był to koszt nieunikniony. Po pierwsze, brakowało ludzi, fachowców – o tym mówią wszyscy, którzy kierowali budowami w latach 70. Jeżeli gwałtownie rozwija się inwestycje, i to w kraju, w którym może nie brakuje rąk do pracy, ale te ręce niewiele potrafią, z kiepską jakością wykonania trzeba się liczyć. Zwłaszcza gdy na budowie dominuje jedno kryterium – szybciej, bo ludzie czekają.

Po drugie, wszystkiego brakowało. Tak tłumaczono opóźnienia w budownictwie mieszkań w roku 1976 – wynikały z faktu skierowania zwiększonych ilości towarów na rynek, więc spółdzielniom budowlanym zabrakło 12 tys. piecyków gazowych, 20 tys. wanien, 4 tys. kuchni gazowych i 26 tys. zlewozmywaków.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy na tamte zmagania, widzimy z jednej strony koszmarną jakość, przemarzające ściany itd. A z drugiej – wielką pracę spółdzielni mieszkaniowych (już w III RP), które bloki remontują, ocieplają… I ta wielka płyta, tak wyśmiewana w latach 90., która miała się rozpaść, stoi i będzie stać przez najbliższe 150 lat.

Miejmy świadomość, że kryterium rynkowe wówczas nie istniało. Mieszkania nie kupowało się, tak jak dzisiaj, od dewelopera, z 30-letnim kredytem w banku, lecz otrzymywało się je albo od spółdzielni, do której trzeba było się zapisać, albo z zakładu pracy. Kluczowe jest tu słowo otrzymywało. Nie oznaczało to, że mieszkanie było za darmo – ale jego cena nie obciążała budżetu domowego.

Waldemar Witkowski, szef Unii Pracy i jednocześnie wieloletni prezes Spółdzielni Mieszkaniowej im. H. Cegielskiego w Poznaniu, wyjaśnia to w prostych słowach: „Mieszkanie lokatorskie kosztowało 10% ceny budowy, choć w różnych okresach było różnie. Ale cena metra kwadratowego mieszkania była regulowana”.

Dodajmy, że te 10% (czasami 15%) można było zebrać, wpłacając regularnie na książeczkę mieszkaniową, a potem dopłacając niewielkie sumy do czynszu. W społecznej świadomości było więc zakodowane, że mieszkanie się dostaje.

A jeżeli się je otrzymywało – to znaczy, że ktoś o tym decydował. Kto? Prof. Dariusz Jarosz w pracy „Mieszkanie się należy…” poświęca temu wiele miejsca. Zamieszcza wspomnienia tych, którzy na mieszkanie czekali, i tych, którzy je rozdzielali, jak również materiały statystyczne, rozporządzenia, materiały z sądu (w Szczecinie w 1978 r. łapówka za przesunięcie w kolejce wynosiła 80 tys. zł, tyle kosztował fiat 126p).

System wyglądał z grubsza tak, że spółdzielnie budowały, ale musiały tym najrzadszym dobrem się dzielić – z przedsiębiorstwami, które budynki stawiały, z największymi zakładami w regionie, z administracją… Każda ważna instytucja miała swoją pulę, odgórnie wyznaczoną. Ale nie było tak, że ich szefowie mogli rozdawać mieszkania po uważaniu. To było zadanie różnych komisji, które zbierały się i analizowały poszczególne przypadki – jakkolwiek by to zabrzmiało, demokratycznie i kierując się zasadami sprawiedliwości.

W tamtych czasach mieszkanie nie było towarem rynkowym. Owszem, jak ktoś miał wielkie pieniądze, mógł je kupić. Albo na rynku wtórnym, albo od państwa za dolary. Ale 99% Polaków otrzymywało je na przydział. Jedni szybciej – np. potrzebni w regionie albo w zakładzie pracy fachowcy. Drudzy musieli czekać dłużej.

Oto opowieść przewodniczącego komisji mieszkaniowej przydzielającej mieszkania w jednym z zakładów pracy. Pewnego dnia przyszła do niego sprzątaczka, która była gdzieś daleko na liście oczekujących, i rzuciła mu na stół wypchaną kopertę. Żeby jej załatwił… „Nie tykałem tych pieniędzy, natychmiast zwołałem prezydium komisji. Zastanawialiśmy się, czy oskarżyć ją o przekupstwo. Ale ja stwierdziłem: może ta kobieta targnęła się na ostateczność, wyślijmy komisję, zobaczmy, jak mieszka. Stwierdzono »trudne warunki«. Mieszkanie jej przyznano, pieniądze zostały zwrócone”.

Wiele lat później, pewnej niedzieli, na placu przed kościołem przewodniczący komisji spotkał ową sprzątaczkę. Podeszła do niego, mówiąc, że modli się za niego codziennie. I że pieniądze, które mu dawała, to były oszczędności jej życia.

Ta opowieść zawiera szczegół wart przypomnienia – komisje weryfikujące warunki mieszkaniowe realnie istniały, sprawdzały na miejscu, jak wygląda sytuacja mieszkaniowa oczekujących w kolejce. Czy nie przesadzają w opisie? A pomysłowość zdesperowanych była wielka.

System przydziału mieszkań, różne pule, możliwości, rodził rzecz jasna patologie, kusił drogą na skróty. Ale to był margines. Za Gierka oddano do użytku 2,4 mln mieszkań. Tyle rodzin otrzymało swoje M. Czy ktoś uważa, że te miliony to byli sami członkowie PZPR, milicjanci i wojskowi?

Dzieło Gierka

Nad tym, że dekada Gierka jest mieszkaniowym rekordzistą, nie ma co się rozwodzić. W latach 1971-1980 wybudowano, powtórzmy, 2,4 mln mieszkań. Dla porównania – w latach 2001-2010 – ledwie 1,3 mln, a w latach 2011-2020 trochę więcej – 1,7 mln.

Skąd te różnice? Odpowiedź jest prosta – to efekt decyzji politycznej. Skierowania do danej branży odpowiednich środków. Według wyliczeń prof. Andrzeja Karpińskiego w latach 70. na budownictwo mieszkaniowe państwo przeznaczało 3,7% PKB. W roku 2005 – ok. 0,9% PKB.

Co interesujące, mimo że epoka Gierka była okresem, w którym oddawano do użytku najwięcej mieszkań, kolejka chętnych się wydłużała. Dlaczego tak się działo? Dlaczego w roku 1970 deficyt mieszkań szacowano na 1,3 mln, a w roku 1978 już na 1,6 mln?

Przede wszystkim dlatego, że na rynek wchodził wyż urodzonych po wojnie. O ile w 1965 r. liczba osób w wieku 20-29 lat wynosiła 4,1 mln (13% ogółu ludności), o tyle w roku 1970 – 4,84 mln, a w roku 1980 – 6,67 mln (18,7% ogółu). To gigantyczny skok. I właśnie, by rozbroić tę demograficzną bombę, Gierek zdecydował się na ambitny plan mieszkaniowy.

Na to nałożył się jeszcze jeden element – rosły aspiracje Polaków i zmieniał się ich styl życia. Chcieli żyć wygodniej. A codziennie widzieli znajomych, przyjaciół, krewnych, którzy właśnie do nowego mieszkania się wprowadzili. To zresztą był główny temat rozmów w pracy – kto dostał mieszkanie, czy jest w dobrym punkcie, ustawne, jak jest meblowane… Nacisk był zatem ogromny, zwielokrotniony efektem demonstracji. „Zabrałaś mi lato, a ja ci dam za to nazwisko, mieszkanie i fiata”, śpiewano. Albo: „Powiedzmy tak – za osiem lat adres w bloku i mały fiat”.

Dokumenty z tamtych lat pokazują, że Edward Gierek był absolutnie świadom tych procesów. Wiedział, że tak będzie. Na V Plenum mówił, że celem jest odrębne mieszkanie dla każdej rodziny: „Musimy zapewnić młodzieży nie tylko miejsca pracy, ale również dogodne warunki do założenia rodziny”. Przy czym dodawał rzecz absolutnie rewolucyjną: „Istotnym elementem przedstawionej koncepcji jest przyjęcie zasady, że mieszkanie stanowić powinno coraz powszechniej osobistą własność obywatela, której nasz ustrój socjalistyczny zagwarantuje pełne poparcie i ochronę prawną. (…) Wszyscy wiemy, że prawo własności mieszkania daje poczucie stabilizacji, jest dodatkowym bodźcem do poprawy jakości pracy, otwiera bowiem nową możliwość celowego wykorzystania oszczędności”.

Tak oto otwierano drogę do mieszkań własnościowych. A w dalszej kolejności – do rozwoju budownictwa jednorodzinnego. I do nowego społeczeństwa – nie tyle budującego socjalizm, ile konsumującego jego owoce. Każda rodzina ma swoje mieszkanie, swój samochód, może nim pojechać na wczasy, wszyscy są mniej więcej równi…

To były plany, których realizacja się nie powiodła. Ale wciąż tkwią głęboko w społecznych marzeniach.

Fot. PAP/Stefan Kraszewski

Wydanie: 18/2023, 2023

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy