Tam, gdzie MEN obiecało pomoc i mogła ona być skuteczna, uczniów i nauczycieli po prostu oszukano Już od ponad dwóch miesięcy polskie placówki oświatowe są zamknięte, a edukacja odbywa się zdalnie. Tak prawdopodobnie będzie do wakacji. Przejście szkół i nauczycieli oraz uczniów z rodzicami do zdalnego nauczania odbyło się znienacka, de facto w ciągu jednego weekendu, na podstawie medialnych wypowiedzi ministra i bez żadnego przygotowania. Mimo że minister w mediach głosił co innego niż podpisane przez niego później dokumenty (jak się okazało, miał to być stan permanentny!), jakoś udało się wszystkim praktycznie placówkom to zdalne nauczanie wdrożyć. Niektórzy skłonni są uznawać ten fakt za wielki skok i jednocześnie impuls w kierunku unowocześnienia polskiej edukacji. Nic bardziej błędnego. Co prawda, zostało do tej zdalnej edukacji wykorzystane nowoczesne medium w postaci internetu (przede wszystkim!), ale… Ile komputerów w rodzinie Minister sformatował swoimi wystąpieniami medialnymi, na zasadzie efektu demonstracji, zdalne nauczanie jako lekcje wideokonferencje online w czasie rzeczywistym. A więc uczniowie przed komputerami z kamerkami i mikrofonami – po drugiej stronie nauczyciel przed tandetną kamerką laptopa do rozmów na Skypie, sprawdzający listę, dyktujący temat, „realizujący podstawę programową”, zadający prace domowe oraz wystawiający oceny. Czyli przeniesienie najbardziej schematycznej i stereotypowej szkoły ze świata realnego do wirtualnego w skali 1:1. Tyle że w świecie realnym nawet taka szkoła ma dla ucznia jeszcze komponentę społeczną, której tu zabrakło. Co ważniejsze jednak – taki model zakłada, że uczeń na samych lekcjach będzie spędzał sześć-siedem godzin dziennie przed monitorem, niezależnie od odrabiania prac, nie mówiąc o surfowaniu w sieci itd. dla własnej przyjemności. 10 godzin przed komputerem dzień w dzień nie tylko dzieciom, ale i dorosłym nie może wyjść na zdrowie. Była jednak spora grupa rodziców, którym taka wirtualna szkoła odpowiadała i którzy wręcz się jej domagali. To głównie ci, dla których najważniejsza jest opiekuńcza funkcja szkoły – chcieli więc, by również szkoła wirtualna pozwoliła im przez kilka godzin dziennie nie zajmować się własnymi pociechami, którym potrafili zapewnić komputery do indywidualnego użytku. Zdalna edukacja wyeksponowała zresztą kilka grup rodziców o sprzecznych, z różnych powodów, interesach. Taka forma zdalnego nauczania, abstrahując od jej szkodliwości dla zdrowia i wątpliwej efektywności, nie była dla bardzo wielu uczniów (a i nauczycieli) dostępna. Wymagała bowiem posiadania przez każdego ucznia i nauczyciela sprzętu z kamerką i mikrofonem. Tymczasem nie każdy laptop ma kamerę i mikrofon, a co tu mówić o komputerach stacjonarnych, głównie dostępnych w szkołach. Nawet w dość zamożnych domach nie każde dziecko ma komputer czy laptop na wyłączność. Znany mi profesor (i właściciel prywatnej uczelni!) z piątką uczniów w domu ratował się komputerami uczelnianymi, no ale nie każdy tak może. Na dodatek taka lekcja wideokonferencja to jak oglądanie filmu online – wymaga gigantycznego transferu danych, co sporo kosztuje, a szkołę publiczną mamy ponoć bezpłatną. Nie wszyscy, zwłaszcza na wsi, mają też odpowiednie podłączenie do internetu. Stosowne rozporządzenie było już bardziej realistyczne od medialnych prezentacji ministra Piontkowskiego – pozwalało korzystać z różnorodnych form zdalnej edukacji: przesyłania (w obie strony) materiałów i linków drogą mejlową, zadawanie prac i ich odsyłanie itp. Co prawda, tu też pojawił się problem – nie w każdym domu jest drukarka, nie mówiąc o skanerze. Nie wiadomo, co sprawiło, że dopiero ponad dwa tygodnie po zamknięciu szkół MEN zorientowało się, że istnieje znakomite medium edukacyjne, o dużo większym od internetu zasięgu, w postaci telewizji. Znacznie na dodatek wygodniejsze dla rodziców. Tym bardziej że w związku z zakazem imprez sportowych wolne były odpowiednie kanały. Niestety, ministerialni i telewizyjni urzędnicy starą biurokratyczną metodą zepchnęli zadanie w dół – na kuratoria i regionalne ośrodki TVP. Każde kuratorium i odpowiadający mu regionalny ośrodek telewizyjny otrzymały po jednej klasie szkoły podstawowej (Warszawa np. otrzymała klasę VI), dla której miały przygotować lekcje. TVP o dziwo miała przy tym samograj w postaci archiwum z tysiącami godzin profesjonalnie nagranych lekcji, filmów lekturowych i innych, programów popularnonaukowych, filmów do nauki języków itd. Nic z tego nie zostało wykorzystane – odtwarzano na chybcika najbardziej schematyczną i stereotypową szkołę z nauczycielem wyposażonym w tablicę, biurko i niewiele więcej, który „realizował podstawę”. Najwięcej gaf, z których śmiała się










