Lepiej już było

Popularny żarcik każe odpowiadać na pytanie: „Kiedy będzie lepiej?”, że lepiej już było. Przypomina się to natrętnie w trakcie kampanii prezydenckiej. Prezydentura jest instytucją prestiżową. Stanowi ona reprezentację kraju na zewnątrz, wobec świata, a także jest – a przynajmniej powinna być – zarówno ośrodkiem autorytetu, jak i wyznacznikiem stylu, niczym żurnal politycznego obyczaju. Otóż niezależnie od personalnego wyboru, jakiego dokonają wyborcy w drugiej turze wyborów prezydenckich, będzie to tak czy owak wybór gorszy od tego, z czym mieliśmy do czynienia przez ostatnich kilkanaście lat. Prezydentura Lecha Wałęsy, aczkolwiek katastrofalna w praktyce, tłumaczyła się jednak przez swój charakter symboliczny, wynosząc na najwyższy urząd człowieka uznanego za symbol historycznej przemiany i miało to swoje prestiżowe zalety. Aleksander Kwaśniewski natomiast, urzędujący w Pałacu Prezydenckim przez 10 lat, kończy swoją prezydenturę przy poparciu i uznaniu 65% społeczeństwa, co jest wynikiem rzadko osiąganym przez odchodzących prezydentów. O Kwaśniewskim można mówić różnie jako o polityku lewicy i sam nie jestem wolny od krytycyzmu w tej materii. Stworzył on jednak model prezydentury umiarkowanej, mediacyjnej, kulturalnej i eleganckiej. Nie musieliśmy drżeć, że nasz prezydent wykona coś niepoczytalnego, ani wstydzić się, widząc go dukającego coś przez tłumacza na spotkaniach z głowami obcych państw, także tymi koronowanymi. Nawet jego szeroko komentowane wpadki, jak ta z dziwną chorobą nóg podczas wizyty w Rosji lub z lądowaniem helikoptera na ziemi kieleckiej, społeczeństwo kwitowało raczej uśmiechem niż świętym oburzeniem. Uśmiech miał się stać znakiem rozpoznawczym drugiej tury wyborów prezydenckich. Niestety jednak u obu kandydatów jest to uśmiech wymuszony i sztuczny. Pod uśmiechem tym kryją się różne wprawdzie, ale wcale nie pogodne osobowości. Na oko więcej cech zbliżonych do uśmiechu zauważyć można u Donalda Tuska, na którego korzyść przemawia również to, że nie krępuje go rola oldboja, grywającego w wolnych chwilach w piłkę nożną. Ale Tusk konkurujący z braćmi Kaczyńskimi zepchnięty został na pozycje nielicujące z jego marką liberała. Rychło bowiem okazało się, że będąc liberałem w zakresie poglądów ekonomicznych – co nie jest zachęcające, a także nie najlepiej rokuje polskiej gospodarce – nie zamierza, co gorsze, być nim w kwestiach tolerancji, swobody postaw obyczajowych czy w stosunku do świeckiego, laickiego charakteru państwa. Jego umizgi do kardynałów i biskupów i patetyczne bogoojczyźniane deklaracje, które składa nad wyraz często, z pewnością nie ugłaskają księdza Rydzyka, który postanowił go utopić, stawiają natomiast pod sporym znakiem zapytania jego liberalizm, który w wydaniu zachodnim oznacza zarówno uznanie dla wolnokonkurencyjnej gospodarki, jak i przekonanie do haseł rewolucji francuskiej. Niewykluczone więc, że rację ma po prostu Kinga Dunin, która charakteryzując w „Wysokich Obcasach” Donalda Tuska, przedstawia go jako człowieka, który wygłosić może każde zdanie, ponieważ naprawdę nie ma żadnego. Stanowi to jaskrawe przeciwieństwo jego konkurenta, Lecha Kaczyńskiego, którego opinie są trwałe, jasne i stanowcze, układające się we wzorzec, który – zwłaszcza ostatnio, gdy wzmocniony został silną demagogią społeczną – określić można jako narodowo-socjalistyczny. Tam, gdzie Tusk waha się lub kluczy, pozostawiając otwarte wszystkie furtki, Kaczyński nie kryje, że chce je zamykać. Zamykać możliwość demonstracji, takich jak Parada Równości. Zamykać drogę do społeczeństwa otwartego i państwa laickiego na rzecz, jak to określa, umacniania wartości tradycyjnych, z rodziną, Kościołem i tradycyjną wersją patriotyzmu opartego na mitologizacji narodowych powstań, klęsk i martyrologii. Jest on, z czym się nie kryje, typowym przedstawicielem orientacji, którą prof. Łagowski nazwał „partią Powstania Warszawskiego”, a więc postawy niedopuszczającej w stosunku do tego tragicznego wydarzenia i innych mu podobnych nawet myśli o ich nieodpowiedzialnym lub zatrącającym wręcz o zbrodnię charakterze. Kaczyński osobiście, a także przez usta desygnowanego przez PiS premiera, oświadcza również, że opowiadając się za silnym państwem, widzi je przede wszystkim jako wielką, totalną czystkę, po której dopiero można będzie ewentualnie przystąpić do naprawy. Praktyka czystek jednak, która to nazwa pochodzi z języka stalinizmu, uczy, że czystka raz rozpoczęta nie kończy się nigdy, zawsze można bowiem robić ją głębiej i gruntowniej. I jest to czynność znacznie łatwiejsza niż rzeczywiste naprawianie czegokolwiek. Przekonuje o tym opublikowanie jako dodatku do „Gazety Wyborczej” broszury, zatytułowanej „Strategia rozwoju m.st. Warszawy do roku

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 42/2005

Kategorie: Felietony