Rekomendowana przez PiS na rzecznika praw obywatelskich senator Staroń nie uznaje niewygodnych dla siebie orzeczeń sądów Dlaczego formalnie niezwiązana z żadną partią senator Lidia Staroń została wytypowana przez Prawo i Sprawiedliwość jako kandydatka na rzecznika praw obywatelskich, dosadnie wyjaśnił wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki: „Bo bardzo chce”. Już od pewnego czasu jej nazwisko pojawiało się w kontekście tego zaszczytnego i odpowiedzialnego stanowiska, ale raczej jako ciekawostka polityczna. Zwłaszcza że taki pomysł rzucił np. Michał Wypij, olsztyński poseł Porozumienia Jarosława Gowina. „Rzecznik praw obywatelskich to osoba, która ma łączyć środowiska. Powinna to być osoba, która w swoim życiu broniła najsłabszych. Uważam, że taką osobą jest Lidia Staroń”, mówił w lutym br., gdy w Senacie przepadła kandydatura nominowanego przez PiS Piotra Wawrzyka. Przebojowa senator z Olsztyna miała być receptą na impas w wyborze następcy Adama Bodnara. Co prawda, Lidia Staroń jest z wykształcenia inżynierem budownictwa, ale poznaje prawo na co dzień, gdy walczy o sprawiedliwość dla pokrzywdzonych, a dzięki zaciekłym bojom z „mafią spółdzielczą” dostała się do parlamentu. Bezkompromisowa pani senator „Mafia” lub „zorganizowana grupa przestępcza” – taką etykietkę Lidia Staroń przykleiła zarządowi Spółdzielni Mieszkaniowej Pojezierze w Olsztynie, z którym toczyła zaciekłą wojnę. Przed wyborami 2005 r. docenił to sam przewodniczący Platformy Obywatelskiej Donald Tusk, który tak publicznie ją wychwalał: „Mimo szykan samotnie doprowadziła do rozbicia mafii spółdzielczej w Olsztynie i aresztowania prezesa. Zdemaskowała powiązanych z korupcyjnym układem sędziów. Podczas pięcioletniej walki szykanowano ją i zastraszano, próbowano zdyskredytować w mediach. W jej samochodzie przecięto przewód hamulcowy, innym razem opony. Nie ugięła się. Wręcz przeciwnie, narastał w niej bunt; konsekwentnie dochodziła prawa”. Po takiej laurce wybór na posłankę PO, do której to partii pani Lidia wstąpiła, stał się formalnością. Na jej stronie internetowej zawisła ulotka z rekomendacją „trzech muszkieterów”: Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego i Jarosława Gowina. Nie wiadomo dokładnie, co było z tymi hamulcami i oponami, czy istotnie zostały uszkodzone, ale takie historie dobrze się sprzedają, świadcząc o bezkompromisowości bohaterki. Ważne też, aby jej przeciwnik miał odpowiednio duży format, bo walka z byle kim nie przynosi chwały. Takim przeciwnikiem dla Lidii Staroń stał się Zenon Procyk, prezes SM Pojezierze, były szef rady miasta, uważany w tamtym czasie w Olsztynie za postać bardzo wpływową. Nagłośniony przez media, w tym wiodące stacje telewizyjne, temat różnych nieprawidłowości, jakich miał się dopuścić z „grupą przestępczą” spółdzielni, wkrótce został przekuty w formalne zarzuty. A kiedy w kwietniu 2005 r. Kazimierz Olejnik, zastępca prokuratora generalnego, wygłosił w „Gazecie Wyborczej” zdanie, że „tak wstrząsającej patologii jak w Olsztynie nie widział nigdy”, prokurator Grażyna Waryszak z Elbląga wystąpiła o aresztowanie Procyka i dwóch jego zastępców. Zarzuty wydawały się mocne: korupcja, niegospodarność, sprzedaż miejscowym notablom mieszkań po obniżonych cenach, do tego fałszowanie głosowań w organach spółdzielni, co miało ułatwić prezesowi zachowanie stołka. Stenogramy nielegalnych podsłuchów Po ośmiu miesiącach spędzonych w areszcie Procyk wrócił do domu, głównie dzięki żonie Krystynie, która jak lwica walczyła o jego uwolnienie. Potem był długi proces, podczas którego zgromadzono początkowo ponad 100 tomów akt, a później przybyło drugie tyle. Przed sądem w Ostródzie przewinęły się tabuny świadków; kto raz zetknął się z prezesem Pojezierza, mógł się spodziewać wezwania na rozprawę. Kilka pierwszych posiedzeń sądu budziło zainteresowanie mediów, zwłaszcza pod koniec lipca 2008 r., gdy pojawiła się tam Lidia Staroń, już jako posłanka PO. Wygłosiła wtedy zdecydowane oświadczenie, jakoby władze spółdzielni stanowiły zorganizowaną grupę przestępczą, i twardo przy tym określeniu się upierała. Sąd jednak nie potraktował tych słów jako dowodu w sprawie, wziął natomiast pod uwagę dowody materialne. Większość zarzutów upadła już w pierwszym procesie, a bulwersująca sprawa zakupu ponoć drogich podzielników ciepła okazała się mocno nadmuchana – zarząd kupił je za średnią cenę, za to ich jakość była lepsza i dzięki temu lokatorzy mogli zaoszczędzić na cieple dostarczanym przez spółkę miejską. Tak samo upadł zarzut budowy „prominenckiego” bloku, w którym mieszkania sprzedawano taniej niż w innych










