Magister, czyli kto

Magister, czyli kto

Ponad połowa magistrów pracuje poza wyuczonym w toku studiów zawodem

Tytuł magistra, a nawet kilka, przy szukaniu pracy jest przydatny, że o kant wiesz czego potłuc – mówi 34-letni Tomasz, który właśnie zaczął trzeci kierunek studiów magisterskich. Zapytany, dlaczego w takim razie znów pakuje się w studia, odpowiada, że lubi klimat uniwersytetu, a z jego doświadczeń wynika, że dyplomy w ogóle nie liczą się na rynku pracy. – Na moich pierwszych studiach, czyli filozofii, skasowali nam kierunek nauczycielski, więc zamiast zostać „panem od etyki” w jakimś ogólniaku, zacząłem pisać w agencji copywritingu. Opisywałem m.in. betonowe donice i designerskie krzesła, które kosztowały więcej, niż zarabiałem w miesiąc. Pracowałem też jako realizator dźwięku, byłem kurierem rowerowym, budowałem kolumny hi-fi, no i byłem w dwóch start-upach – wymienia Tomasz.

Właśnie tak wygląda życie magistra w dzisiejszej Polsce. Niezależnie od kierunku magistrzy odbijają się od pracy do pracy, a wręcz od zawodu do zawodu. Według danych zebranych podczas Narodowego Spisu Powszechnego 2021 mamy ich obecnie prawie 4 mln. Przebranżowienie to ich specjalność, ze względu na ogromną konkurencję na rynku pracy, gdzie według danych GUS osoby z wyższym wykształceniem stanowią 23,1% ogółu ludności w wieku 13 lat i więcej.

Na szczególną uwagę zasługuje pokolenie 30-latków, bo to albo spryciarze, którzy pokończyli studia na wszelki wypadek, albo oszukani przez system edukacji frajerzy, którzy uwierzyli w maksymę Ignacego Balińskiego, że „nauka to potęgi klucz”. – Niestety, część osób nie zna pełnej wersji tego powiedzenia: „Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz, a jak kluczy będziesz miał sześć, to będziesz cieć i cześć” – ironizuje Anita, która podczas studiów pracowała jako telemarketerka. – Wiedziałam, że po studiach wschodnich niczego nie znajdę, więc zdobywałam doświadczenie zawodowe. Chociaż gdybym została na doktoracie, dzisiaj oglądałbyś mnie w telewizji jako ekspertkę od wojny w Ukrainie. Ostatecznie, jak zresztą większość ludzi, poszłam do korpo.

Anita zapytana, czym się zajmuje w pracy, odpowiada: – Racjonalizowaniem tego, że w ogóle jestem tu do czegoś potrzebna.

Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organisation for Economic Co-operation and Development – OECD) już w 2010 r. raportowała, że polski rynek pracy nie jest w stanie wchłonąć więcej magistrów. Jednocześnie od lat istnieje deficyt osób wykształconych zawodowo, z fachem w ręku. Potwierdzają to kolejne wyniki prognoz zapotrzebowania na pracowników „Barometr Zawodów”, które zlecane są od 2015 r. przez Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej. To wszystko wydaje się błędnym kołem, na które państwo nie ma żadnego wpływu ani pomysłu, bo szkoły wyższe kształcą, jak chcą, a nie zgodnie z potrzebami rynku. Czy bycie magistrem jeszcze coś znaczy?

Ucz się, ucz

Od dziesięcioleci utrzymuje się w polskim społeczeństwie pogląd, że wyższe wykształcenie daje większe możliwości na rynku pracy, a na pewno większe zarobki. Reguła ta w 2022 r. sprawdza się w kilkudziesięciu zawodach, takich jak biotechnolog czy prawnik, gdzie trzeba skończyć pięć lat jednolitych studiów, aby w ogóle podjąć pracę, oraz w sferze budżetowej, gdzie wysokość zarobków uzależniona jest m.in. od poziomu wykształcenia, a wtedy dyplom magistra jest więcej wart niż licencjat. – Skończyłem studia historyczne na I stopniu. Póki nie poszedłem pracować w urzędzie, magister nie był mi do niczego potrzebny. Ale kiedy okazało się, że dostanę do pensji kilka stówek więcej, odezwałem się do promotora i napisałem pracę prawie identyczną jak licencjacka. Nazwałem to poszerzeniem pola badawczego – opowiada z szelmowskim uśmiechem Piotr, który pracuje w urzędzie miasta.

Czy dyplom magistra ma znaczenie na rynku pracy, pytamy rekruterkę Monikę Ciesielską, prezeskę IMSA Search Global Partners. – Zdobyta edukacja jest nie do przecenienia i należy ją traktować jako fundament w karierze zawodowej. Wystarczy spojrzeć na dostępne w sieci oferty pracy. Rzadko zdarza się, by w ofercie nie pojawiało się oczekiwanie wyższego wykształcenia. Na koniec jednak liczą się de facto doświadczenie, osobowość i motywacja do zmiany oraz dalszego rozwoju zawodowego – podkreśla autorka podcastu „Skrzydlaty HR”.

Bum edukacyjny zaczął się w Polsce na początku lat 90. Między 1990 a 2011 r. pojawiły się 42 nowe uczelnie publiczne i ponad 320 prywatnych. Do edukacji wchodziły wtedy kolejne roczniki z wyżu demograficznego lat 80. W 1990 r. mieliśmy 390 tys. studentów, w 2005 r. – już prawie 2 mln. Według GUS ich liczba zaczęła znacząco spadać w 2011 r. i zatrzymała się w 2020 r. na poziomie ok. 1,2 mln. Drugim czynnikiem, który ułatwiał decyzję o podjęciu studiów, było wprowadzenie w 1999 r. tzw. systemu bolońskiego, który sprawił, że większość jednolitych dotąd studiów podzielono na dwa etapy – trzyletni licencjat i dwa lata magisterium. Tym sposobem po trzech latach ma się już dyplom uczelni, kierunkami zaś można żonglować, kończąc I stopień w niszowej szkole prywatnej, a magisterium robiąc na renomowanym uniwersytecie, bo o przyjęciu na II stopień decyduje średnia ocen zdobytych na I stopniu. Można zatem skończyć na etapie licencjatu kierunek z piątkami w mało wymagającej szkole wyższej, aby dostać się potem bez problemu na renomowaną uczelnię publiczną.

Wyrób taśmowy

Magisterium straciło na znaczeniu z powodu wysypu prywatnych uczelni, w których wymarzony tytuł zaczął zależeć głównie od zasobności portfela. To dzięki prywatnym placówkom tak popularne stały się studia zaoczne, które po 20 latach konsekwentnego lobbowania przestały być w opinii publicznej gorszą wersją studiów dziennych. Dodajmy do tego system boloński i mamy przepis na niewadzącą w życiu codziennym niezbyt wymagającą wersję studiów. Załóżmy też, że stać nas, aby ktoś napisał za nas pracę magisterską, co od dwóch dekad jest bardzo popularnym procederem. Tym sposobem student musi jedynie przygotować się do obrony nie swojej pracy magisterskiej, nie czerpiąc żadnej wiedzy ze studiów. Oczywiście byłoby krzywdzące uogólnianie, że tak działają wszystkie uczelnie prywatne, ale z praktyki wiadomo, że szczególnie studia zaoczne polegają w wielu przypadkach na pojawianiu się w weekend na zajęciach. Nie sposób również nie wspomnieć o odkryciu dziennikarzy śledczych „Newsweeka”. Renata Kim i Jakub Korus ujawnili w czerwcu kulisy działania mało znanej uczelni Collegium Humanum – Szkoła Główna Menedżerska z siedzibą w Warszawie. To miejsce zwane jest kuźnią pisowskich kadr. Dyplom CH można zdobyć nawet w dwa miesiące. Uczelnia pomaga głównie pisowskim nominatom w pozyskiwaniu tytułów Master of Business Administration (MBA), które są wymagane od członków rad nadzorczych w spółkach skarbu państwa.

Najistotniejsza zmiana prowadząca do umasowienia dyplomów magistra dokonała się w latach 90. Państwowe szkolnictwo wyższe zderzyło się wtedy z nowym, kapitalistycznym systemem. Państwo zaczęło płacić uczelniom publicznym za studenta. Aby ich pozyskać, hurtowo obniżono więc wymagania podczas rekrutacji na studia, a egzaminy wstępne zamieniono na konkurs świadectw maturalnych. Jednym słowem, postawiono na ilość. Nie trzeba szukać patologii na prywatnych pisowskich uczelniach. W tym roku były na uniwersytetach kierunki, na które zgłosiło się 0,4 kandydata na miejsce. To oznacza, że każdy, kto złożył tam papiery, został przyjęty. Świetny myk dla tzw. łowców okazji i wiecznych studentów. Za 85 zł, bo tyle kosztuje opłata rekrutacyjna, mamy rok studenckich zniżek. Wystarczy zaliczyć pierwszy semestr, żeby cieszyć się zniżkami przez cały rok. – Wiesz, że w Warszawie, nawet jak już dawno skończyłeś 26 lat, i tak jeździsz komunikacją za półdarmo?! – opowiada Michalina, rocznik 1972, która jest fanką studiowania (to już jej piąty kierunek) i zniżek edukacyjnych. Obecnie studiuje historię na Uniwersytecie Warszawskim, a od lat jest lekarką.

Lepszy od dyplomu fach w ręku

Choć w pierwszych latach po wprowadzeniu systemu bolońskiego pracodawcy patrzyli na absolwentów jedynie z licencjatem jak na szarlatanów lub nieudaczników, to ostatnio ich perspektywa się zmieniła. Obecnie pytania podczas rekrutacji dotyczą często umiejętności i doświadczenia zawodowego. Ale czasem dyplom magistra okazuje się istotny. – Jeśli rekrutowany jest absolwent studiów magisterskich z niewielkim lub żadnym doświadczeniem zawodowym, dyplom magistra będzie dla potencjalnych pracodawców głównym źródłem informacji. Im bardziej doświadczony kandydat, a mam tu na myśli starszych specjalistów i menedżerów średniego szczebla zarządzania, tym mniejsze znaczenie ma dyplom magistra i rzadko staje się tematem pogłębionej rozmowy. Mimo to w niektórych przypadkach, np. w procesie rekrutacji księgowych czy ekspertów w IT, pracodawcy przyglądają się historii zatrudnienia i edukacji. Niechętnie zatrudnia się księgowych, którzy ukończyli jedynie kursy, a nie kierunek finansowy. Dla wielu firm to za mało. Piętro wyżej, czyli w kadrze kierowniczej, dyplom magistra staje się drugorzędny w zestawieniu ze studiami MBA czy podyplomowymi – mówi Ciesielska.

W głowie studentów pojawia się zatem myśl, że warto mieć tytuł magistra w zapasie. Główny wniosek z badania przeprowadzonego dla Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości „Młodzi na rynku pracy – pracownicy, przedsiębiorcy, bezrobotni” zdaje się to potwierdzać: „Poziom i typ ukończonych studiów nie różnicuje istotnie szans zawodowych absolwentów uczelni jedynie w przypadku jednej grupy kierunków: technika, przemysł, budownictwo. W ich przypadku sytuacja zawodowa jest relatywnie dobra zarówno wśród licencjatów, inżynierów, magistrów, jak i magistrów inżynierów. W przypadku pozostałych kierunków sytuacja zawodowa absolwentów zależna jest od kombinacji takich cech jak: poziom studiów (I i II stopnia) oraz kierunek wykształcenia”.

I tak żyjemy w świecie paradoksu, w którym na wszelki wypadek masowo produkuje się absolwentów studiów II stopnia, którzy często nie pracują w zawodzie zgodnym z wykształceniem. 32-letni Rafał, mimo że skończył gospodarkę przestrzenną, pracuje w agencji reklamowej. – W zawodzie nie przepracowałem ani dnia. Nawet dyplomu nie odebrałem. Chciałem zostać planistą, ale już w trakcie studiów dowiedziałem się, że nic z tego nie będzie. Cała nadzieja była w tym, że mój zawód ureguluje państwo, bo był taki projekt. Ale tego nie zrobiono, więc nie mieliśmy jako absolwenci szans z przyspawanymi do stołków architektami pracującymi w urzędach od lat. Znalazłem jednak pracę w branży, która mi się podoba, więc nie ma tego złego… – wzrusza ramionami Rafał.

Z zestawienia „Barometr Zawodów 2021” wynika, że na rynku pracy mamy wystarczającą liczbę magistrów w każdej dziedzinie. Brakuje zaś przedstawicieli ok. 30 zawodów, m.in. pracowników fizycznych, przedstawicieli branży budowlanej, księgowych, piekarzy czy wreszcie medyków. „Barometr” to jednoroczna prognoza sytuacji w zawodach. Zestawienie dzieli zawody na trzy grupy: deficytowe, w których brakuje pracowników, zrównoważone, w których liczba pracowników odpowiada potrzebom pracodawców, oraz nadwyżkowe, w których jest więcej pracowników niż ofert pracy. Około 15 deficytowych zawodów powtarza się co roku. Główne powody są wspólne dla większości profesji. Pracownicy na pierwszym miejscu wymieniają brak chęci do pracy w zawodzie wynikający m.in. z nietrafionych wyborów edukacyjnych. Pytanie zatem, dlaczego państwo zlecające od lat takie badania nie podejmuje żadnych działań, aby kształcić potrzebnych na rynku pracy specjalistów. Czyżby odpowiedzialne za to resorty, czyli z jednej strony Ministerstwo Edukacji, a z drugiej Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej, zgubiły do siebie kontakt?

Kolekcjonerzy tytułów

Na podstawie danych z GUS można policzyć, że utrzymanie dziecka od narodzin aż do ukończenia przez niego studiów magisterskich kosztuje dziś pół miliona złotych. Sam koszt kształcenia do ukończenia studiów wyliczono na 162 tys. zł. Ile zaś kosztuje państwo wyprodukowanie magistra? W 2011 r. dr inż. Henryk Miłosz, twórca kalkulatora pozwalającego uczelniom obliczyć szacunkowy koszt kształcenia, twierdził, że jeden student kosztował państwo nawet 12 tys. zł rocznie. To oznacza, że 350 tys. osób, które ukończyły studia w 2019 r., powinny kosztować ok. 21 mld zł. Dodajmy, że wydatki budżetowe na szkoły wyższe w 2022 r. przewidziano na 9,7 mld zł.

Gdy przyjrzymy się wstępnym wynikom Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań z 2021 r., które opublikował w czerwcu Główny Urząd Statystyczny, dostrzeżemy dwa trendy. Z danych zgromadzonych przez GUS wynika, że w latach 2011-2021 zaobserwowano stały wzrost poziomu wykształcenia ludności. Najbardziej dynamiczny przyrost, bo o prawie 40% w stosunku do 2011 r., odnotowano w grupie osób posiadających tytuł magistra, magistra inżyniera lub równorzędny. Z drugiej strony studentów ubywa. Oczywiście można uznać, że to efekt zmniejszającego się współczynnika dzietności. Gdy jednak spojrzymy uważniej na dane, okaże się, że spada tzw. współczynnik scholaryzacji, czyli w tym wypadku stosunek liczby osób decydujących się na studia do liczby ludności. To wprost oznacza, że spada zainteresowanie studiami wśród absolwentów szkół średnich.

Zmniejszenie znaczenia tytułu magistra i magistra inżyniera widać nie tylko w masowym wydawaniu dyplomów przez uczelnie, ale również w stosunku studentów do zdobywania tytułów. Według badania Millward Brown, przeprowadzonego na zlecenie Work Service SA, w Polsce aż 53% ankietowanych nie pracuje w swoim zawodzie. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego co piąty polski pracownik z wyższym wykształceniem pracował poniżej swoich kwalifikacji. Doświadczenia naszych rozmówców są podobne. Można ich podzielić na kolekcjonerów tytułów, magistrów dla siebie, pracujących w zawodzie i wykształconych niepraktykujących. Kolekcjoner tytułów to wspomniany na początku Tomasz, który broni kolejnych prac magisterskich, bo lubi spędzać czas wolny na uniwersytecie. Magister dla siebie to typ lekkoducha, który wybiera studia wedle swoich zainteresowań, ale zupełnie nie wiąże ich z karierą zawodową. Malwina, świeżo upieczona absolwentka filozofii, jest tego doskonałym przykładem. Na co dzień uczy w szkole jazdy jej ojca. – Mój tata szanuje moje zainteresowania, dlatego umówiliśmy się, że zanim przejmę rodzinny biznes, zrobię magistra na kierunku, jaki mi się podoba. Ale i tak zaczęłam pracować jako instruktorka w połowie studiów, bo chciałam jakoś na siebie zarobić – wyjaśnia.

Wykształcony niepraktykujący

Najpopularniejszy gatunek magistrów to wykształceni niepraktykujący. Kalina i Artur, małżeństwo po trzydziestce, prowadzą firmę z branży www. Ona jest po filologii polskiej, on po automatyce i robotyce. – Nienawidziłem swoich studiów. Czekałem tylko, aż je skończę i założę własny biznes – wyznaje Artur. Zapytany, dlaczego w to brnął, odpowiada: – Szkoda mi było tego straconego czasu, żeby ostatecznie zostać bez żadnego tytułu.

Janek, który również skończył robotykę, choć na innej uczelni, pracuje jako muzyk. – Kiedy pojechałem na praktyki do Holandii, po trzech tygodniach stwierdziłem, że nie chcę robić czegoś tak nudnego do końca życia. Wolałem grać na gitarze, więc zrobiłem wszystko, żeby zajmować się tym zawodowo – mówi magister inżynier siedzący na środku studia nagraniowego z gitarą na kolanach. Automatyka i robotyka była w 2009 r., kiedy Artur i Janek szli na studia, kierunkiem wyjątkowo prestiżowym, po którym to praca miała szukać absolwentów.

I to się nie zmieniło. Widać jednak, że masa osób idących na studia nawet po ich ukończeniu nie wie, co chce robić w życiu.

Co zatem dziś znaczy być magistrem? Mniej więcej tyle co nic, bo wszyscy liczący na dobre zarobki musieli się nimi stać, aby zachować konkurencyjność na rynku pracy. Pozostaje zapytać, czy ukończenie bezpłatnych studiów na państwowej uczelni, aby potem nie pracować w wyuczonym zawodzie, jest w porządku wobec społeczeństwa.

Fot. Piotr Kamionka/REPORTER

Wydanie: 2022, 42/2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy