Me too…

Me too…

Jest lato, sezon urlopowy, nic ciekawego się nie dzieje, do wojny w Ukrainie przyzwyczailiśmy się już tak dalece, że przestała na nas robić wrażenie. Nawet w serwisach informacyjnych wieści z Ukrainy spadły na dalsze miejsca. Dawniej taki okres nazywano sezonem ogórkowym. Wybuchają w nim zawsze jakieś pozorne afery, rozdmuchiwane często do gigantycznych rozmiarów, no bo przecież coś dziać się musi, o czymś trzeba pisać, coś trzeba przeżywać. Przed kilkoma dniami „Gazeta Wyborcza” odkryła właśnie taką aferę. W Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. A zaczęło się tak. Historyczka sztuki Klaudia, która prowadzi na Instagramie kanał o architekturze, zabytkach i sztuce, po sześciu latach od ukończenia studiów we wspomnianym instytucie odwiedziła jego mury. I nastąpiło coś niebywałego: Klaudia „uzmysłowiła sobie nagle, po tych sześciu latach, że doświadczyła tu [tj. w Instytucie Historii Sztuki] patologicznych rzeczy”. Pod wpływem tego olśnienia nie tylko opisała na Instagramie swoje przeżycia, ale też zachęciła czytelników, aby podzielili się opowieściami o zaobserwowanych w czasie studiów patologiach. Odzew był duży. Do Klaudii napisało podobno 200 osób, aktualnych i byłych studentów krakowskiej historii sztuki. „Gazeta Wyborcza” dotarła do 10 z nich, a efekty tych rozmów właśnie opublikowała. Czytałem ten tekst z zażenowaniem. Autorki (Angelika Pitoń i Sonia Bekier) bezkrytycznie do jednego worka wrzuciły zarówno przypadki – o ile rzeczywiście miały miejsce – niedopuszczalnego zachowania wykładowców, jak i sytuacje świadczące o infantylizmie, braku elementarnej kultury i roszczeniowości studentów lub byłych studentów. Poza dyskusją jest to, że wykładowca nie ma prawa nazywać najgłupszego nawet studenta debilem czy pytać studentkę, choćby w żartach, o kolor majtek. Są to zachowania absolutnie niedopuszczalne i zasługujące na napiętnowanie. Ale okazuje się, że równie niestosowne jest, jeśli wykładowca nie odpowie studentowi na mejla w czasie weekendu lub urlopu albo na głupiego (często napisanego z błędami) mejla odpowie złośliwie. Okazuje się również, że zadawaniem cierpienia studentom jest zalecenie (na kierunku bądź co bądź humanistycznym!) kilkudziesięciu lektur. No, może rzeczywiście trzeba było wyjaśnić studentom, że zadane książki mają spisy treści i indeksy bardzo użyteczne w szukaniu tego, co istotne, że niekoniecznie trzeba każdą lekturę czytać od deski do deski i jeszcze nauczyć się jej na pamięć. Może rzeczywiście wykładowca bezpodstawnie założył, że student, bądź co bądź człowiek dorosły i po maturze, umie korzystać z książek. Do jednego worka z przykładami ewidentnie niewłaściwych zachowań wykładowców wrzucono także opis cierpienia studentki, która „przed pójściem na egzamin wzięła w domu tabletki na uspokojenie, ale to nie pomogło”. Autorki nie dopytały pokrzywdzonej, czy oprócz łyknięcia tabletek przed egzaminem miała czas trochę się pouczyć. Jeśli molestowaniem seksualnym jest polecenie studentce historii sztuki opisania znanego dzieła Courbeta, aktu znanego jako „Pochodzenie świata” lub „Początek świata”, bo na polecenie wykładowcy „zrobiła się czerwona”, to czy studentowi pacyfiście można kazać skomentować jakiś obraz batalistyczny? Czy nie będzie to „agitacja wojenna”? Doceniam cnotliwość studentki, ale czy ta wrażliwość pozwoli jej przekroczyć próg muzeum z nagimi starożytnymi posągami albo spojrzeć na posąg Dawida we Florencji? Może jednak źle wybrała kierunek studiów. Gdzieś jest granica absurdu! Oczywiście czasy się zmieniają, zmieniają się też standardy zachowań. Kilkadziesiąt lat temu, kiedy ja studiowałem, zdarzało się, że powszechnie uznani i szanowani profesorowie na egzaminach obrażali studentów, rzucali indeksami i nikomu nie przychodziło do głowy (może szkoda?), aby robić im z tego powodu dyscyplinarki. Na ich tle jakże pięknie wyróżniał się pewien logik, wtedy doktor, dziś emerytowany profesor, który obwieszczenie o niezaliczeniu egzaminu okraszał wstępem „jest mi przykro, że nie był/była pan/pani uprzejmy/uprzejma się nauczyć”. Było to bardzo grzeczne, ale wtedy ocenialiśmy to jako perwersyjnie sadystyczne. Nie było jednak Instagrama ani Facebooka i swoją opinią nie dzieliliśmy się ze światem. Inaczej niż pani Klaudia. Po ujawnieniu jej olśnienia uniwersytet już zdążył poinformować, że „wobec pracowników zamierza podjąć stosowne decyzje kadrowe”. Oczywiście nie śmiałbym doradzać władzom najstarszego polskiego uniwersytetu, ale tak sobie myślę, że może zamiast zapowiadania „stosownych decyzji kadrowych” należałoby zapowiedzieć wyjaśnienie, które z opisanych przypadków oczywiście niewłaściwego zachowania pracowników (wyzywania od debili,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2022, 33/2022

Kategorie: Felietony, Jan Widacki