Mój październik 1956

Mój październik 1956

Mijają 53 lata od polskiego Października, od końca stalinizmu i początku Polski Ludowej bardziej ludzkiej. Niżej publikuję fragment moich wspomnień z tamtego czasu.

„Krytykujum Stalina!?”
„Nadszedł rok 1956, rok polskiego października. Byłem w dziewiątej klasie. Ale zapowiedzi przemian pojawiły się kilka lat wcześniej. Pierwszym śladem, który trwa w mojej głowie, jest łapczywość, z jaką słuchacze Wolnej Europy na Ulicy przywierali do głośników, by przez ryk zagłuszarek wyłowić to, co o Stalinie, Bierucie, o popełnionych zbrodniach opowiadał Józef Światło, też niezła kanalia, zbiegły na Zachód ubowiec. Zdarza się czasem, że zbrodniarzowi przypada rola pogromcy zła, które sam tworzył. Tak było w jego przypadku. Ruszył lawinę. Takiego głodu wiadomości z Zachodu, a więc wiarygodnych, „zawsze prawdziwych”, nie odczuwała Ulica od wybuchu wojny koreańskiej. Pojawiło się określenie „kult jednostki”, mgliste, ale czytelne dla wszystkich, i coraz częściej w prasie i radiu słyszało się te słowa. Pamiętam, jak w któryś dzień wolny od pracy leżeliśmy rano w łóżkach, ja, mama i tata, a radio podawało wieści z trwającego w Moskwie XX Zjazdu KPZR. Tata zwracając się do mamy, powiedział tonem, w którym była nadzieja, ale jeszcze bardziej zdziwienie, zaskoczenie czymś, co w dotychczasowym świecie nie miało prawa być: „Zobocz, Marychna, co to się dzieje, krytykujum Stalina!?”.

Aula
Potem był poznański Czerwiec. Nie mam w pamięci obrazów, bo kto ich nie widział na własne oczy w Poznaniu, ten ich nie widział, podobnie jak scen z Grudnia 1970 r., w obu wypadkach zasłoniętych kurtyną cenzury. Pamiętam nastrój takiej powagi, trochę lęku i zaciekawienia – co też teraz będzie? Pamiętam skrót – „ZISPO” – czyli od śmierci Stalina Cegielski (Zakłady Imienia Stalina – Poznań), tak jak Stalinogród, w który zamieniono Katowice. I jeszcze komunikat w radiu, że robotnicy ZISPO dali się omamić jakimś wrogom, że wyszli na ulice, że są zabici, że władza ludowa będzie odrąbywała ręce (to było echo przemówienia Cyrankiewicza). Wkrótce przez rozgłośnie zachodnie przyfrunęło główne hasło tych omamionych – „wolności i chleba!”. To wszystko ciągle było daleko, ale się zbliżało, Moskwa, Warszawa, Poznań, coraz bliżej. I wreszcie Październik przeniknął przez mury kaliskiego liceum Asnyka, dla mnie i większości uczniów z zaskoczeniem, bo nie oczekiwaliśmy, że podmuch dalekich wiatrów dotrze aż do szkolnej auli. Był zwykły poranek, jak co dzień, apel w auli, ale zamiast nudnego rytuału, wystąpił szef szkolnego ZMP, blondyn, urody fircykowatej, ale zimnej. Właśnie z delegacją ZMP kaliskich szkół wrócili z narady w Warszawie – był początek roku szkolnego, narada odbyła się 5 września – i opowiadał rzeczy niestworzone. O stalinizmie jako systemie zbrodni i o Stalinie jako jego twórcy, o tajemniczych konserwatystach, o walce w partii, o słusznym proteście robotników ZISPO. I – a to już zupełnie nie mieściło się w pojmowaniach formowanych przez lata wygadywania na Gomułkę, jako na najgorszego łotra i zdrajcę – że młodzież ZMP-owska domaga się, by ów łotr, a naprawdę wybitny i skrzywdzony komunista i patriota stanął na czele partii. Aula zagrzmiała oklaskami, jakich na niej wcześniej nie było, aż przestraszony dyrektor zaczął, jak tylko mógł, wyciszać entuzjazm, by mu ten październik nie podpalił szkoły. Było tak, jakby nawet ci kilkunastoletni chłopcy w auli, poczuli nagle, że to, co wydawało się im normalnością, było naprawdę okrutnym ciężarem, który właśnie z nas spada. I stąd ta radość, te brawa. Odtąd byliśmy bojownikami odnowy, tylko jeden w poranku był zgrzyt, przynajmniej dla mnie. Otóż tenże przewodniczący ZMP nie tak wiele wcześniej obrzucił mnie przy bibliotecznej, szkolnej ladzie surowym ideologicznym spojrzeniem, gdy zmieniając książkę, powiedziałem coś nie „po linii”, ale nie pamiętam już, co to było. Teraz grzmiał buntowniczo, rewolucyjnie, bo i o jakimś ruchu rewolucyjnym robotników, studentów i uczniów też mówił.

Czołgi
W tamtych latach na Ulicy kilkunastolatki obojga płci wykorzystywały do zadzierzgania znajomości wieczorne nabożeństwa, bo i zmrok dobrze temu służył, i wyjść z domu było łatwiej, bo po bożemu. Specjalnych sukcesów z moimi rówieśnicami nie odniosłem, ale na nabożeństwa chadzałem pilnie. Zwykle siedziało się na murkach koło kościoła w miejscach mocno zaciemnionych, gdzie i popalić można było, a zmrok chronił przed starszymi sąsiadami, którzy mogli donieść mamie, że syn zamiast się modlić, ćmił fajki i nie wiadomo co robił w grupie takich jak on młokosów. I gdy jednego październikowego wieczoru tak gawędziliśmy i popalaliśmy, nagle przybiegł ktoś z sensacją: „Chłopoki, Ruskie czołgami jadum przez miasto!!”. Do centrum było ze dwa kilometry. Tęgo gnaliśmy, a popędzał nas coraz wyraźniejszy warkot motorów, a potem metaliczny chrzęst i jeszcze strach, że przejadą, a my nic nie zobaczymy. Biegnąc ku temu hałasowi, znaleźliśmy się na placu Kilińskiego, koło mostu wyjazdowego na Turek i Łódź, tego samego, którego wysadzenie przez Niemców widziałem prawie na własne oczy. Do miasta z kilku kierunków wlewała się lawina stali, a dotarłszy do placu Kilińskiego, z pomocą regulirowszczyków, łączyła się w rzekę sunącą mostem, a potem w prawo koło więzienia na Winiary i dalej na Łódź, a właściwie na Warszawę, ale wtedy tego nie wiedzieliśmy. Ani my, chłopcy, ani także kaliszanie, których wielu stało na chodnikach, patrząc na niewidzianą od wojny maszynę militarną sunącą przez miasto. Ludzie pytali, „Dokąd jedziecie?”. „Damoj”, odpowiadali żołnierze. Niepotrzebnie się baliśmy, że przejadą, zanim dobiegniemy. Godziny mijały, a potok czołgów, transporterów opancerzonych, ciężarówek, kuchni polowych, sanitarek wydawał się nie mieć końca. Podobno jechali do rana, zamieniając wybrukowane kostką ulice w ruinę kolein, w mieszaninę litej ziemi i kamienia. Kilka tygodni później, kiedy kryzys na szczęście minął, pojawiły się znów ciężarówki z czerwoną gwiazdą. Tym razem żołnierze, w burych i nieobszytych na dole płaszczach, ku radości i złośliwej satysfakcji kaliszan porządkowali zdewastowane ulice miasta, i oczywiście wtedy już było jasne, dokąd i po co jechali, a najbardziej wymowną ilustracją tego, co nas mogło spotkać, był dramat rozgrywający się na Węgrzech.

„Prawda”
Na razie jednak był polski Październik, niemal od razu tak właśnie nazwany. Wiec pod Pałacem Kultury, wtedy jeszcze imienia Józefa Stalina, można było obejrzeć jakiś czas później w kinie, w kronice nadawanej zawsze przed filmem. Telewizji nie było. Była transmisja na żywo, przez radio. Wiem, że wielkość chwili, wielkość tych dni, czuło się, ale to uczucie gdzieś się we mnie zgubiło. Więcej przetrwało z węgierskiego powstania, z dramatu, który zaczął się w reakcji na polskie zmiany. Pamiętam, że był pomysł, aby zorganizować wiec kaliskich szkół średnich dla poparcia Węgrów. Został utrącony najpewniej przez wyraźnie konserwatywną dyrekcję, ale już paleniu egzemplarzy „Prawdy”, którą dostawaliśmy dla nauki rosyjskiego, zapobiec nie zdołano, bo to było spontaniczne. Leciały więc płonące płachty organu KPZR z okien szkoły, tych od strony placu Kilińskiego. Wszelako demonstracja nie mogła mieć żadnego rezonansu, bo do placu było jakieś 50 m i nikt nie mógł dostrzec, że to płonie radziecka „Prawda” z powodów politycznych, a nie jakaś gazeta dla wygłupu licealistów”.
Widziałem sowieckie czołgi w marszu na naszą Stolicę jako małolat i dziękuję losowi oraz mądrym ludziom, którzy sprawili, że nie musiałem, ja i my wszyscy, oglądać ich w akcji po raz drugi.

PREZYDENCKI
Do końca kadencji „Prezydenta Swojego Brata” zostało już tylko 366 dni.

Wydanie: 2009, 44/2009

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy