Na łasce partii
New York, NY, USA - February 11, 2022: "Fuck Biden" sign held by demonstrator at a vaccine mandate protest at City Hall to protest New York City’s vaccine mandate for municipal workers
Joe Biden miał ambicję przełamania politycznej polaryzacji. Już widać, że to mu nie wyjdzie W normalnych warunkach takie deklaracje zostałyby uznane za polityczną fikcję już na etapie kampanii wyborczej. Niejeden polityk, bez względu na przynależność partyjną, mamił elektorat obietnicami reprezentowania wszystkich, a nie tylko tych, którzy na niego głosowali. Z reguły też zjednoczeniowe narracje nie robią już na nikim wrażenia, bo nawet wyborcy zdają sobie sprawę z głębi podziałów społecznych i z tego, że niektórych nie da się zasypać. Jednak jesienią 2020 r. Stany Zjednoczone były w sytuacji nawet jak na współczesne uwarunkowania polityczne radykalnej. Cztery lata rządów Donalda Trumpa, zwieńczone festiwalem niekompetencji w zarządzaniu kryzysem pandemicznym, przełamały społeczeństwo praktycznie równo na pół, choć linie podziału nie były ani proste, ani łatwe do odnalezienia, a przede wszystkim było ich co najmniej kilka. Amerykanie podzielili się na progresywistów, chcących rewizji historii narodowej i walki z instytucjonalnym rasizmem, oraz konserwatystów obyczajowych, doszukujących się w tych ruchach niszczenia amerykańskiej tożsamości. Na bogatsze przedmieścia i biedniejsze centra. Ludzi ze stałym dochodem i tych, którzy wiążą koniec z końcem, zbierając drobne wypłaty z kilku miejsc. Tych, którzy w katastrofie klimatycznej widzą największe zagrożenie dla przyszłości (własnej i swoich dzieci), oraz tych, którzy albo naukowy konsensus wokół klimatu odrzucają, albo po prostu nie chcą stracić pracy, często jedynej dla nich dostępnej – w kopalni w Michigan albo w hucie w Pensylwanii. Na wyżynach podziałów Tę wyliczankę można by ciągnąć w nieskończoność. Faktem jest jednak, że polaryzacja polityczna, widoczna już za czasów George’a Busha, wzbierająca w czasie drugiej kadencji Baracka Obamy, pod rządami Donalda Trumpa osiągnęła historyczne natężenie. Tak zwany bipartisanship, termin dla amerykańskiej polityki kluczowy, oznaczający współpracę obu głównych partii, republikanów i demokratów, w rządzeniu krajem niezależnie od wyniku wyborów, przydaje się bardziej jako pojęcie historyczne niż narzędzie opisywania bieżącej rzeczywistości politycznej. Partie przypominają wrogie plemiona, a nawet wewnątrz nich toczy się walka na śmierć i życie – głównie o nominacje do właściwych wyborów. Kompromis w kwestiach społecznych, ekonomicznych i światopoglądowych jest coraz trudniejszy do wyobrażenia. Dość powiedzieć, że jedyną kwestią, co do której od lat utrzymuje się jeszcze ponadpartyjny konsensus, jak zauważa Prince Williams z „Harvard Political Review”, jest sukcesywne podnoszenie budżetu Pentagonu i wydatków na zbrojenia. Prezydenckie inicjatywy w tym zakresie poparli członkowie Kongresu za czasów Busha juniora (98-0 w Senacie), Trumpa (82-8), nawet Joe Biden zdążył się załapać na ten trend (89-10 w grudniu 2021 r.). Polaryzację widać również w liczbach bezwzględnych. Analiza przeprowadzona przez centrum badawcze Pew Research wskazała, że w ciągu pół wieku Kongres stał się minimalnie bardziej konserwatywny (o 0,01 pkt na skali od 0 do 0,10), ale zdecydowanie bardziej zradykalizowany. W 1972 r. na Kapitolu można było się doliczyć 160 parlamentarzystów, którzy uznawali się za „umiarkowanych” bądź wprost należeli do tych kół w Senacie i Izbie Reprezentantów. Dzisiaj jest ich 24, a więc 15% tego, co dało się zaobserwować pięć dekad wcześniej. W wojenne bębny biją zwłaszcza republikanie. O ile Partia Demokratyczna ideologicznie pozostaje w Kongresie mniej więcej w tym samym miejscu (fluktuacje na poziomie 0,03 pkt), o tyle Grand Old Party przesuwa się coraz bardziej na prawo (+0,28 w Senacie i +0,25 w Izbie Reprezentantów). W takich warunkach głoszenie przez obecnego prezydenta potrzeby zjednoczenia, działania bez względu na partyjne kolory i wspólnego wysiłku na rzecz postawienia na nogi zdewastowanej przez koronawirusa gospodarki oraz niszczejącej infrastruktury wydawało się trafionym pomysłem. Biden uczynił z tego motyw przewodni swojej kampanii, chciał łączyć, a nie dzielić. W przemówieniu inauguracyjnym mówił nawet, że Stany Zjednoczone „muszą obniżyć sobie temperaturę”, a sami ich mieszkańcy – „widzieć siebie nawzajem jako sąsiadów, nie wrogów”. Momentami brzmiał bardziej jak Nelson Mandela lub przywódca kraju wychodzącego właśnie z dyktatury niż jak demokratycznie wybrany kolejny prezydent. Ideały a rzeczywistość Wydawało się, że warunki będą mu sprzyjać. Walka z koronawirusem wymagała zjednoczenia, bo niewidzialny wróg atakował wszystkich. Biden, doskonale znający historię polityki swojego kraju, celowo nawiązywał do Roosevelta i jego Nowego Ładu, który podniósł Stany z kolan po ostatniej
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety