Nie jesteśmy bogami

Nie jesteśmy bogami

Jako neurochirurdzy wykonywaliśmy beznadziejne operacje ratowania życia, które już się skończyło


Marcin Czyż – neurochirurg specjalizujący się w leczeniu pacjentów z guzami kręgosłupa i rdzenia kręgowego, obecnie pracuje jako konsultant, wykładowca i kierownik serwisu kręgosłupowego na Uniwersytecie Medycznym w Birmingham. Specjalizację ukończył we Wrocławiu pod kierunkiem prof. Włodzimierza Jarmundowicza. Szkolił się następnie w Nottingham i Nowym Jorku, obejmując aktualne stanowisko w 2016 r.


Ile lat ma człowiek, gdy decyduje, że zostanie neurochirurgiem?
– O neurochirurgii zdecydowałem dopiero na studiach, ale o tym, że będę chirurgiem, wiedziałem już od 12. roku życia. Trochę dlatego, że tata zrezygnował z medycyny na czwartym roku studiów i żałował tej decyzji do końca życia, ale bardziej dlatego, że ludzki organizm budził moją fascynację. W domu mieliśmy radziecki atlas anatomiczny, który w kółko oglądałem. Potem z pudełek po butach robiłem sale operacyjne – kładłem w nich ludziki z plasteliny i z wypiekami na twarzy wycinałem ulepione narządy.

Co dokładnie fascynowało tego dwunastoletniego chłopca?
– Tajemnica. Zawsze uważałem, że medycy pracują za kulisami ludzkiego życia, a chirurdzy mają najlepszy widok na scenę. To znaczy, widzą rzeczywistość, do której nikt inny nie ma dostępu. Gdy byłem mały, mój tata pracował jako sanitariusz w świdnickim pogotowiu. Boże, jak ja czekałem, aż wróci do domu i opowie mi, co działo się na dyżurze. Pamiętam, że raz został wezwany do wisielca. Ten mężczyzna chciał odebrać sobie życie, wybierając do tego słup elektryczny. Gdy próbował się powiesić, poraził go prąd. Serce mu pękło. Eksplodowało. A w klatkę piersiową wtopił się zamek błyskawiczny od bluzy. Aż dziwne, że tak dobrze to pamiętam. (…)

Co robi młody chłopak z małego miasta, który marzy o byciu chirurgiem? Jak się do tego przygotowuje?
– W Świdnicy były dwa licea. Wiedziałem, że muszę wybrać to lepsze i dostać się do klasy biologiczno-chemicznej. Nie było z tym problemu. Rodzice nie mieli pieniędzy na korepetycje, więc do matury i egzaminów wstępnych na wrocławską Akademię Medyczną przygotowywałem się sam. Koledzy co weekend szwendali się po knajpach, a ja siedziałem z nosem w książkach i tłukłem testy. (…)

Kiedy dziś patrzę na swoją drogę do chirurgii, to myślę, że byłem bardzo skoncentrowany na celu. Leciałem jak strzała, choć nie wszyscy nauczyciele mnie – i nie tylko mnie, ogólnie nas, studentów – jakoś szczególnie dopingowali. Studia zacząłem w 2000 r. na Akademii Medycznej we Wrocławiu i większość profesorów mówiła wprost, że bez znajomości możemy zostać wyłącznie lekarzami rodzinnymi. Ja żadnych znajomości nie miałem. Dowiedziałem się za to, że istnieje koło chirurgiczne, którego członkowie robią praktyki na ostrych dyżurach chirurgicznych. Uczą się szyć rany i po nocach asystują przy zabiegach. Poszedłem tam już na pierwszym roku studiów i poprosiłem o przyjęcie, ale opiekun koła odesłał mnie, mówiąc, że jestem za młody. Dostrzegł jednak moją determinację i pozwolił na udział w chirurgicznym obozie naukowym w wakacje. Piwo lało się tam jak w świdnickiej knajpie, ale dałem się poznać jako chłopak, któremu zależy, więc gdy wróciliśmy do domu, dostałem zgodę, by przychodzić na ostre dyżury i do planowych zabiegów w ciągu tygodnia. Musiałem natychmiast nauczyć się zakładać szwy, myć ręce i nie przeszkadzać. Godzinami czytałem podręczniki, na oparciach krzeseł wiązałem węzły chirurgiczne i kupowałem mięsiwo, ćwicząc szycie w domu.

Zawsze myślałam, że to tylko taka scena z filmu – przyszły lekarz precyzyjnie zszywa pierś z kurczaka.
– Raczej nóżki kurze albo świńskie. Świńskie imitują skórę pleców i głowy, a kurze szyi i rąk. Najczęściej zszywałem kurze, bo wtedy asystowałem przy zabiegach tarczycy. I były to czasy, gdy rzeczywiście mogłem uchodzić za kujona i dziwoląga. (…) Zasuwałem na ostre dyżury i garnąłem się do asyst. Nie obchodziło mnie często nic, co działo się dookoła. Dzięki temu na czwartym roku mój opiekun i pierwszy mentor pozwolił mi własnoręcznie zoperować wyrostek młodej dziewczyny. Wszyscy koledzy myśleli, że sobie to „załatwiłem” w jakiś mniej lub bardziej etyczny sposób, a ja po prostu harowałem i zwyczajnie zdobyłem zaufanie lekarzy. Może coś tam we mnie dostrzegli, a może po prostu zrobiło im się mnie żal…

Kiedy zdecydowałeś, że zostaniesz neurochirurgiem?
– Mniej więcej w tamtym okresie. Moja mama, która studiowała pielęgniarstwo, zanim została psychoterapeutką, zachęciła mnie do tego. (…) Na zajęciach z neurochirurgii prowadząca młoda doktorantka akurat zapraszała chętnych na blok operacyjny. Poszedłem i zobaczyłem klipsowanie tętniaka. Zafascynowałem się. To było piękne, spokojne, bardzo anatomiczne i wymagające. Zaimponowała mi też swoista elitarność tej dyscypliny, bardzo ograniczony dostęp postronnych do tego, co się działo na oddziale i bloku operacyjnym. Zacząłem bywać w klinice neurochirurgii regularnie. W końcu jeden z doktorów powiedział: „Co będziesz tak stał? Przebieraj się i asystuj!”. Wtedy zorientowali się, że nie tylko chcę pomagać i uczyć się po godzinach, ale też potrafię szyć i obchodzić się z tkankami – zaczęli mnie regularnie zostawiać do zamknięcia ran po kraniotomiach (zabieg polegający na usunięciu fragmentu kości czaszki – przy. red.) i operacjach kręgosłupa. To byli poważni specjaliści i ostatnie, na co mieli ochotę po trudnej operacji, to szycie. W każdym razie zaufali mi do tego stopnia, że gdy byłem na piątym roku, zacząłem samodzielnie (choć pod bacznym nadzorem) operować ludzi z krwiakami. Wtedy już wiedziałem, że zostanę neurochirurgiem. (…)

Mówi się, że neurochirurdzy to bogowie medycyny. Zgadzasz się?
– Przyznam, że czuję się niezasłużenie wyróżniony, mogąc robić to, co robię. Myślę jednak, że to zupełnie inna rzecz, uważam, że nie ma w naszym zawodzie niczego boskiego. Mam wrażenie, że wielu z nas uważa się za bogów. Nie wiem do końca, czemu tak jest, ale spotykałem się z tym częściej w Polsce.

Ale nie w Wielkiej Brytanii?
– Raczej nie. Gdy przyjechałem tu na praktyki między trzecim a czwartym rokiem studiów, wielokrotnie przeżywałem szok – jak choćby wtedy, gdy po raz pierwszy brałem udział w obchodzie na oddziale chirurgii przewodu pokarmowego. Pamiętam, że odruchowo wziąłem głębszy wdech, przyzwyczajony do fetoru, który panował na polskich oddziałach (zapewne pomimo starań pielęgniarek i salowych). Ale tam pachniało cynamonem! Jakim cudem? Nie wiem. Oni chyba nieustannie zmieniali opatrunki pacjentom, a w powietrzu rozpylali aromat. Jednak nawet to nie zdziwiło mnie tak bardzo, jak inna sytuacja: w szpitalu w Leicester spotkałem pewnego siebie, doświadczonego prof. Bella – sławę ówczesnej chirurgii naczyniowej, pioniera endowaskularnych zabiegów w obrębie aorty. Dostrzegłem go w jednej z sal operacyjnych; stałem z daleka i obserwowałem, jak kończył operację. Pielęgniarki i anestezjolodzy byli zajęci pacjentem, a on, światowy autorytet, chwycił za mop i nieproszony zaczął zmywać podłogę. Nie mogłem uwierzyć, że ten człowiek własnoręcznie sprząta, najprawdopodobniej po to, by zdążyć tego dnia zoperować kolejnego pacjenta.

Chcesz powiedzieć, że w Polsce taka sytuacja nie miałaby prawa się wydarzyć?
– Mam nadzieję, że w Polsce są lekarze, którzy chwyciliby za mop, choć myślę, że problem polskiej opieki zdrowotnej to problem systemowy.

Bo system jest hierarchiczny i sam tworzy bogów?
– Być może. W Wielkiej Brytanii też panuje hierarchia, choć nie ma władców absolutnych. Ordynatorów zastępuje szereg konsultantów, z których każdy posiada swój mały zespół składający się ze starszego i młodszego specjalizanta oraz stażysty. Szef serwisu zwany clinical service lead, którym sam aktualnie jestem, to zawsze jeden z konsultantów, najczęściej wystarczająco doświadczony i gotowy poświęcić tyle czasu i energii, ile to stanowisko wymaga. Oprócz pracy klinicznej service lead nadaje ton pracy oddziału, wyznacza kierunki rozwoju i sprawuje funkcję pośrednika pomiędzy lekarzami i menedżerami, niejako łącząc te dwa światy. Absolutnie nie ingeruje natomiast w to, w jaki sposób uprawiają medycynę jego koledzy. Nie rozkazuje i nie karci.

Dziś jesteś konsultantem, wtedy, jako student, byłeś praktykantem. Znajdowałeś się na samym końcu łańcucha, a mimo to byłeś tym systemem urzeczony?
– Byłem i jestem. Mógłbym porównać ten system do układanki, w której każdy element jest niezbędny. W Polsce stażyści podyplomowi snuli się po kątach. A ja nawet jako student praktykant za granicą musiałem bardzo aktywnie uczestniczyć w każdym obchodzie, zadawać pytania, a przede wszystkim rzetelnie wypełniać swoje obowiązki, które przydzielono mi niemal natychmiast. Chociaż nie było to nic nadzwyczajnego. Głównie pobieranie krwi. W Wielkiej Brytanii krew pobierali wówczas tylko lekarze, teraz coraz częściej specjalnie przeszkoleni flebotomiści. Oprócz tego zbieranie wywiadu czy notowanie zaleceń z obchodu w bardzo usystematyzowany i ujednolicony sposób. Byłem młodym chłopakiem z Polski z dość podstawową znajomością angielskiego. To poczucie, niejako wymuszone sytuacją bycia integralnym elementem układanki, motywowało mnie do nauki. Nie miałem przy tym żadnych wątpliwości, kto stanowił w niej element absolutnie najważniejszy.

Kto?
– Oczywiście pacjent i jego bliscy, a nie – jak to często bywa w Polsce – lekarz.

Czym w praktyce objawiała się ta różnica?
Jako młody student nie mogłem uwierzyć, że konsultant lub specjalizanci rozmawiają z pacjentami po 30 minut, dokładnie tłumacząc im wyniki badań i rozważając wszystkie opcje leczenia. Byłem przyzwyczajony, że lekarz poświęca choremu 30 sekund – tyle wystarczyło, by kazać mu podpisać zgodę na wszystkie procedury mogące stanowić ryzyko dla zdrowia i życia. A jakie procedury? Tego nikt nie tłumaczył.

Gdy wróciłem do Polski, zacząłem robić to samo. Szedłem do pacjenta, upewniałem się, czy nie ma żadnych pytań, tłumaczyłem, pokazywałem skany zdjęć… Część pacjentów była przerażona, bo nie byli przyzwyczajeni do takiej dawki informacji. Pamiętam też, że jeden czy dwóch starszych kolegów upomniało mnie, że jestem zbyt miły i „się cackam”.

O rety.
– Z czasem sytuacji, które odbierały mi poczucie sensu, było coraz więcej. Myśmy nieustannie wykonywali beznadziejne operacje ratowania życia, które już się skończyło. Często w środku nocy. Czasem miałem wrażenie, że zabijamy pacjentów po raz drugi.

Jak to?
– Większość tych dyżurów wyparłem, ale jeden pamiętam dość dobrze, bo noc była wyjątkowo dramatyczna. Lało, szalała burza z piorunami, byłem jedynym dyżurnym neurochirurgiem w szpitalu. O trzeciej w nocy karetka przywiozła młodziutką dziewczynę potrąconą przez samochód. Krwiak w głowie, rokowania bardzo złe. Zoperowałem ją, choć nie było już dla niej ratunku. Tej nocy wszystkie miejsca na naszym OIOM-ie były zajęte, więc karetka musiała przetransportować ją do innego szpitala. Ojciec podszedł do mnie na korytarzu i zaczął błagać, by nie wysyłać jego córki do innego szpitala. Starałem się wyjaśnić mu, że nie mam najmniejszego wpływu na decyzje logistyczne dotyczące pacjentów. A przy tym zwyczajnie po ludzku chciało mi się płakać, bo ten człowiek nie zdawał sobie sprawy, że to, gdzie będzie jego córka, nie ma już znaczenia.

To straszne.
– Straszne jest też przychodzenie do pracy ze świadomością, że to, co robisz, nie ma sensu. A operujesz, bo prawo w żaden sposób nie chroni ciebie i twoich decyzji. Można więc powiedzieć, że operujesz ze strachu przed rodziną pacjenta i prokuratorem.

W Anglii się takich operacji nie podejmuje?
– Nie, i wynika to zwykle ze wspólnej decyzji zespołu lekarskiego i rodziny pacjenta, która temu zespołowi ufa. Podczas jednego z moich pierwszych dyżurów w Anglii na izbę przyjęć przywieziono kobietę w wieku sześćdziesięciu kilku lat, czyli zdecydowanie za młodą, by umierać. Spadła z jachtu, który stał w suchym doku. Uderzyła głową o betonowe podłoże. Nad całą lewą – w jej przypadku dominującą połową mózgu – rozwinął się potężny ostry krwiak podtwardówkowy. Cała półkula była przy tym obrzęknięta i stłuczona, bardzo poważnie i nieodwracalnie uszkodzona. Teoretycznie można było ją ratować, bo zgodnie ze wszystkimi definicjami żyła, nie ulegało jednak wątpliwości, że nawet jeśli przetrwa operację i pierwszy okres rekonwalescencji, to już nie będzie tą samą kobietą. Najprawdopodobniej swoje życie, a żyć mogła jeszcze długo, przeleżałaby w stanie wegetatywnym, czekając na śmierć. Nasz konsultant zaprosił jej rodzinę do gabinetu i tam spokojnie wyjaśnił, jakie życie czeka najpewniej ich bliską. Rodzina nie krzyczała, żeby ratować za wszelką cenę, tylko zdecydowała, by nie operować. To była ich decyzja, podjęta na podstawie dobrych przesłanek, a nie łapówek, znajomości czy presji mediów. Wszyscy – zespół lekarzy i rodzina – kierowali się dobrem pacjentki i pozwolili jej godnie odejść kilka godzin później. Bez dramatycznej operacji, brzęknącego mózgu, który nie pozwala czasem zamknąć rany po kraniotomii, piekła powolnego umierania na intensywnej terapii czy w zakładzie opiekuńczo-leczniczym.

Teraz, gdy pracujesz już jako konsultant, także musisz prowadzić takie rozmowy z rodzinami? Jak one wyglądają?
– Niedawno miałem pacjentkę – starszą, schorowaną panią, która przewróciła się na ulicy i złamała kręgosłup, uszkadzając rdzeń kręgowy, do tego dość szybko rozwinęło się  paskudne zapalenie płuc. W Indiach, z których pochodziła, trochę inaczej podchodzi się do życia i śmierci. Jej córki wierzyły głęboko w cud i w to, że matka może nagle ozdrowieć. Mimo to z wielką otwartością wysłuchały nas, lekarzy. Wyjaśniliśmy im, że terapia matki będzie uporczywa, a niecelowa, że jej głęboki niedowład czterech kończyn i mięśni oddechowych się nie wycofa i że dalsze leczenie przyniesie jedynie ból i cierpienie. Razem podjęliśmy decyzję, że jeśli pacjentka zacznie umierać, to dołożymy starań, aby zapewnić jej komfort i godność, ale nie będziemy jej za wszelką cenę utrzymywać przy życiu. Było nas troje – dwóch konsultantów neurochirurgów oraz anestezjolog. Każdy, odwołując się do swojego doświadczenia i specjalności, tłumaczył, jakie są opcje. I ta rozmowa nie odbywała się na korytarzu albo w obleśnej dyżurce, tylko w specjalnie przystosowanym do tego pomieszczeniu, zaaranżowanym w taki sposób, by rodzinom było choć trochę lżej przyjmować bardzo złe informacje. Pamiętam, że po śmierci tej pacjentki do szpitala został przesłany przez rodzinę list z podziękowaniami za opiekę nad tą nieszczęsną kobietą. Ktoś mógłby powiedzieć, że daliśmy jej umrzeć, a moim zdaniem pozwoliliśmy jej po prostu godnie odejść. Niestety polski pacjent umiera często długo i w bólu.

Ta różnica w podejściu do śmierci wydaje się mieć kolosalne znaczenie dla całego systemu ochrony zdrowia.
– W Polsce pracowałem często w warunkach niemal wojennych – mam na myśli braki kadrowe i logistyczne. Fakt, że wykonuje się operacje osób ewidentnie nierokujących rozsądnej poprawy, wpływa na to, że nie ma szczególnego zainteresowania analizowaniem wyników leczenia. Śmierć jest wpisana w tę pracę. W Anglii podoba mi się to, że każde powikłanie pooperacyjne i każdy zgon są dokładnie analizowane – nie pod kątem winy i kary, ale po to, by upewnić się, że podjęte decyzje były optymalne w danej sytuacji, i aby uczyć się na błędach, które zdarzają się niestety wszędzie. Czasem takie przypadki są kierowane do oceny przez zewnętrzną instytucję. Taką instytucją jest tutaj Coroners Court.  (…)

Osiem lat temu zdecydowałeś się na stałe wyjechać do Wielkiej Brytanii. Rozumiem, że ta decyzja wynikała z hierarchiczności systemu, podejmowania zabiegów skazanych na porażkę, braku wsparcia i zabezpieczenia personalnego – czy było coś jeszcze, co popchnęło cię za granicę?
– Jeszcze cicha zgoda na to, by było właśnie tak, jak powiedziałaś. W jednym ze szpitali, w których pracowałem po studiach, poznałem starszego chirurga. Facet równocześnie prowadził prywatną praktykę. Był moim zdaniem dość przeciętnym lekarzem i chirurgiem, a jednocześnie utalentowanym menedżerem. Po konsultacji w prywatnym gabinecie następowała szybka operacja w szpitalu publicznym. W razie powikłań do rozmowy z pacjentem i rodziną byliśmy delegowani my, młodzi. Bardzo często miałem ochotę powiedzieć tym ludziom, że przecież to oni podjęli decyzję, by ich bliski był operowany przez tego właśnie człowieka. Czego się spodziewali?

Ale nie powiedziałeś?
– Byłem za młody i wystraszony. Nie czułem się na siłach stanąć do walki z systemem. To była powszechnie znana i akceptowana sytuacja. Takie trochę bagno, w którym nie bardzo wiedziałem, jak się poruszać. Chciałem operować i skończyć specjalizację, pomagając tym, którym mogłem pomóc, a nie walczyć z wiatrakami.

Polski system ochrony zdrowia ma szansę się zmienić?
– Pamiętam, że w 2015 r. na ekrany wszedł film „Bogowie” o przeszczepie serca dokonanym przez prof. Religę w latach 80. Byłem wówczas na stażu w Nowym Jorku. Mieszkałem bardzo blisko szpitala, w którym praktykował prof. Religa przed powrotem do Polski i utworzeniem ośrodka w Zabrzu. Byłem zafascynowany i natchniony. Chciałem nieść kaganek oświaty i naprawiać to, co w Polsce od dawna nie działało. Bardzo naiwnie, ale też bardzo szczerze. Razem z moim mentorem z Anglii postanowiliśmy zorganizować konferencję szkoleniową dla neurochirurgów na temat zachodnich rozwiązań systemowych. To miało być bardzo solidne i atrakcyjne przedsięwzięcie w moim ukochanym Wrocławiu. Wszystko było dopięte na ostatni guzik – program, miejsce, sponsorzy i przede wszystkim prelegenci z naprawdę górnej europejskiej półki. Zgubiła mnie, myślę, pycha – popełniłem kardynalny błąd, nie zapraszając do grupy wykładowców nikogo z chirurgów z Polski oprócz profesora Jarmundowicza, mojego byłego szefa, który miał uświetnić kurs wykładem na temat historii neurochirurgii. Nagle wycofali się wszyscy sponsorzy, a mnie poinformowano bardzo uprzejmie, że polskie towarzystwo organizuje własny cykl szkoleń i nie ma potrzeby, abyśmy się fatygowali z naszej Anglii. To było przykre, bo to przedsięwzięcie miało służyć wyłącznie edukacji i dać pole do rozwijającej wymiany poglądów. Nie udało się, „nie było potrzeby”… Odpowiadając więc na pytanie, czy polski system ochrony zdrowia ma szansę się zmienić: nie wiem.

Wyjechałeś do Anglii szukać sensu. Mam nadzieję, że go znalazłeś.
– Jako konsultant specjalizuję się w neurochirurgii kręgosłupa, która ma w sobie pierwiastek niesamowitości. Kilka godzin, kilkadziesiąt zamaszystych ruchów topornymi dłutami, uświetnionych serią precyzyjnych manewrów pod mikroskopem, i życie człowieka leżącego na stole operacyjnym odmienia się raz na zawsze. Miałem takiego pacjenta: informatyka i hokeistę z bardzo złośliwym guzem kręgosłupa lędźwiowego. W przypadkach guzów takich jak jego dobra operacja leczy z nowotworu na dobre, zła – daje początek powolnemu konaniu. Operacja się powiodła, a gdy pacjent wrócił do sportu, sprawił mi prezent w postaci koszulki swojej drużyny z moim nazwiskiem i numerem jeden. To są bardzo miłe momenty. (…)

A co jest twoim celem nadrzędnym jako neurochirurga?
– Oprócz wykonywania swojej pracy najlepiej, jak potrafię, chciałbym też coś po sobie zostawić. I mówiąc to, nie wyobrażam sobie własnego popiersia w szpitalu ani pogrzebu, na którym setki osób, płacząc, wychwalają mnie pod niebiosa. Najbardziej na świecie chciałbym zostawić po sobie dobrą praktykę. Chciałbym być tym, który nie zabija etosu naszego zawodu, entuzjazmu w młodszych i poczucia sensu w starszych kolegach po fachu, a przede wszystkim nie zabija godności pacjentów i ich bliskich.

Rozmowa z książki Marianny Fijewskiej Neurochirurdzy. Sekrety polskich wszechmogących, Znak, Kraków 2022

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 47/2022

Kategorie: Wywiady, Zdrowie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy