Niegroźni podjudzacze

Niegroźni podjudzacze

German Chancellor Angela Merkel, left, French President Emmanuel Macron, center, and Russian President Vladimir Putin attend a joint press conference with Ukraine's President Volodymyr Zelenskiy, at the Elysee Palace in Paris, Monday Dec. 9, 2019. Russian President Vladimir Putin and Ukrainian President Volodymyr Zelenskiy met for the first time Monday at a summit in Paris to try to end five years of war between Ukrainian troops and Russian-backed separatists. (Charles Platiau/Pool via AP)

Nikt nie słucha naszego gadania o rosyjskim zagrożeniu, groźbie wojny hybrydowej czy zielonych ludzikach Myśląc o polityce wschodniej prowadzonej przez wszystkie polskie rządy minionego 30-lecia (liberalno-lewicowe, liberalne i prawicowe), należy wskazać co najmniej trzy rodzaje naszej aktywności międzynarodowej: narrację, stosunki gospodarcze i geopolitykę. Ów wschód jako przestrzeń polityczną rozumiem w sposób tradycyjny, czyli jako wschodnią część Europy, którą (przede wszystkim) wypełniają Rosja, państwa pozostałe po rozwiązaniu w 1991 r. Związku Radzieckiego i południowoeuropejskie państwa należące w przeszłości do obozu socjalistycznego. Sądzę, że w tej przestrzeni mieści się na północy Finlandia, a na południu Turcja, ale nawet wyznawcy naszej postmocarstwowości jako „strategicznego sojusznika Stanów Zjednoczonych” nie sięgają wyobraźnią tak daleko. Zacznijmy od języka (narracji), którym posługuje się polska polityka wschodnia tego okresu. Jest to wrogi, podniecony język, wypełniony ostrzeżeniami przed rosyjską agresją. Nie ma w nim nic, co zasługiwałoby na miano tradycyjnie pojmowanej polityki w realiach międzynarodowych. Nie wiadomo również, do kogo adresowane są oświadczenia o rosyjskim zagrożeniu, groźbie wojny hybrydowej, zielonych ludzikach i agresywnych zamiarach Putina. Mam wrażenie, że wszystkie te słowa służą tylko temu, aby je wypowiedzieć, nie wiemy, jaki mają wywołać skutek. Chyba jest on zupełnie nieważny – nie oczekujemy reakcji, akceptacji ani nawet polemiki. Powiedzieliśmy swoje i już. Przyjęliśmy rolę osamotnionej Kasandry, której zupełnie nie obchodzi, czy ktoś słucha jej głosu. Jeżeli dobrze rozumiem wizję nieszczęść, które czekają ten region świata, to namalowano ją w sposób następujący: • Rosja po „agresji na Gruzję, aneksji Krymu i wschodniej Ukrainy” nie zatrzyma się w swoich apetytach, zagrażając (czym – kolejną aneksją?) państwom bałtyckim, a nawet Polsce; • my „nie oddamy ani guzika”, musimy się zbroić, kupując od Stanów Zjednoczonych drogie uzbrojenie, a przede wszystkim umacniać wschodnią flankę NATO (przeciw Rosji); • sami nie umiemy się obronić (dlaczego?), więc konieczne jest wprowadzenie na nasze terytorium obcych wojsk; zabiegamy usilnie o stałą obecność wojsk NATO, najlepiej amerykańskich i brytyjskich, a nawet niemieckich, choć one już są obecne na naszych poligonach i trwale stacjonują na terytorium państw bałtyckich, co u większości Polaków rodzi raczej złe skojarzenia; • naszą rolą jest mobilizowanie światowej opinii publicznej przeciwko „rosyjskiemu zagrożeniu”, nieustawanie w wysiłkach (słownych) i apelowanie (bezskuteczne) o antyrosyjską solidarność państw regionu. To, czy ktoś bierze na poważnie nasze podniosłe słowa, nie ma dla nas żadnego znaczenia, bo jednocześnie nie chcemy się wplątać w żaden realnie istniejący spór. Przez prawie 15 lat wspieraliśmy słownie majdanową Ukrainę, gromiliśmy, też słownie, rosyjską agresję, ale nie zabolało nas całkowite pominięcie przy stole rokowań mających zakończyć ten konflikt. Nikt nas tam nie chce, bo nikt nie słucha naszej politycznej narracji. Sądzę, że wszyscy adresaci tego gadania traktują nas jako niegroźnych podjudzaczy, którzy w razie czego podkulą ogon i zostawią partnerów na lodzie. Zresztą co mielibyśmy zrobić w ich interesie? Nie mamy ani środków, ani chęci, czyli tu jesteśmy zaskakująco racjonalni. Zapominamy też, że w świadomości politycznej nowych państw powstałych na wschód i północ od naszej wschodniej granicy jesteśmy byłym agresorem (podobnie jak Rosja i Związek Radziecki), którego poparcie dla ich niepodległościowych ambicji brzmi zupełnie niewiarygodnie. Ciągle jesteśmy podejrzewani o chęć powrotu na „ich” terytorium oraz zgłaszanie roszczeń terytorialnych i majątkowych (walka o Kresy Wschodnie). Z perspektywy Wilna czy Kijowa nasze bezwarunkowe wsparcie dla niepodległości tych państw jest czymś wręcz podejrzanym, bo są to państwa ze swej istoty antypolskie i przecież nikt o zdrowych zmysłach nie może w Polsce popierać ich aspiracji. Największe obawy budzi powtórka pokoju ryskiego, czyli podział między Polskę a Rosję stref wpływów na tym terenie. Państwa te nie chcą mieć z Polską nic wspólnego i obawiają się dogadania Warszawy z Moskwą ponad ich głowami. Inaczej mówiąc, jak słusznie zauważyli polscy politycy przed 100 laty, tylko bolszewicy mogą najwięcej nam dać na wschodzie, bo wszystkie nowoniepodległe państwa są równie antypolskie, co antyrosyjskie. Nie istnieje chyba również żadna koncepcja polityki gospodarczej naszego kraju w stosunku do państw tego regionu. Wiemy tylko, że: • mamy się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 51/2019

Kategorie: Opinie