Pro publico bono

Pro publico bono

Na festiwale filmów dokumentalnych przychodzi inna publiczność niż na klasyczne festiwale filmowe, nawet te ambitne, z sekcjami filmów o sztuce. Do Gdyni co roku przybywa cała polska śmietanka – są gwiazdy, suknie, fotki na ściankach z logotypami. Czujemy w powietrzu prawdziwe pieniądze. I prawdziwe namiętności. Ważne jest, kto z kim stoi i siedzi, jak kto się z kim wita – knajpa i plaża aż syczą od domysłów. Całemu show towarzyszą eleganckie kliknięcia aparatów fotograficznych, nieme ostrzenie kamer – raz zoom, raz panorama, dostojny balet steadicamów. Od razu widać, że towarzyska i medialna oprawa jest co najmniej równie ważna jak filmy. A warte uwagi, fotogeniczne „życie” odbywa się równolegle: w czasie rzeczywistym i na ekranie. Publiczność na takim festiwalu jest nieco zalękniona, niedowartościowana, świadoma swojej drugoplanowej roli. Podziwia, marudzi i statystuje.

Nieco inny charakter ma np. festiwal Nowe Horyzonty, który co roku odbywa się we Wrocławiu. Tu też jest trochę gwiazd, a po kuluarach snują się niedobitki wrocławskich mediów. Można spotkać Chyrę, Cielecką, Stuhra czy Zamachowskiego, jak pozują spauperyzowanemu fotografowi, który przez lata na śmieciówce nauczył się nie marnować czasu na kompozycję kadru, ostrość i inne ceregiele. Ale na seansach i w kawiarenkach „wrocławskiego Kazimierza” i tak najbardziej widoczna jest modelowa hipsteria – ludzie tak stylowo ubrani, tak szczupli i bladzi, że wydaje się, że hibernowali od miesięcy w jakimś kokonie tylko po to, żeby pierwszy raz wyjść na słońce akurat w dzień rozpoczęcia tej fiesty w wysokiej rozdzielczości. Jest to najgęściej wytatuowana publiczność, najbardziej efektowna i zblazowana. Od razu widać, że to oni są tu najważniejsi, oni rozdają karty. Każdy szanujący się freak wie, że będzie się tutaj czuł jak u siebie w domu albo przynajmniej jak w ulubionym bookstorze z hummusem. Miny tych pięknych hermafrodytycznych postaci, ubranych w srebrne koszulki, mających zapewne kolczyki w sutkach (na co dzień) i brokat na prąciach (od święta), mówią: „To już widziałam i to widziałam, to znam”. „To widziałem w Amsterdamie, to w Cannes, to w Berlinie, a to w NYC DWA LATA TEMU”. Trzeba im jednak przyznać jedno: jak już znajdą coś dla siebie, potrafią o tym z błyszczącymi z podniecenia oczami ględzić przez pół dnia. Sól ziemi filmowej, warto dla nich robić filmy, piszę to bez ironii. Nowe Horyzonty to zresztą naprawdę ciekawy festiwal, ambitnie programowany, różnorodny.

Ale są jeszcze inne festiwale. Dla przechodnia zupełnie nieciekawe. W kuluarach przeciętne. Dla portali plotkarskich przezroczyste zupełnie. Tylko z filmami. Do oglądania. Taki jest Docs Against Gravity, który właśnie się skończył i który równolegle odbywa się w kilku miastach – w Warszawie, Gdyni i we Wrocławiu (nieco skromniejsza edycja także w Bydgoszczy i Lublinie). Oglądałam w tym roku, jako dolnośląska jurorka, wszystkie festiwalowe filmy, ale przyglądałam się też publiczności. Odniosłam wrażenie, że tutaj przychodzi najwięcej tzw. normalnych widzów ambitnych, których nie rozprasza podczas projekcji rozterka, czy wybrać na wieczór jogę, performance w BWA, kolację z przyjaciółmi czy dodatkowy jogging. Od miesięcy czekali na ten festiwal, na te właśnie filmy i będą siedzieć uparcie na dwóch, trzech pokazach dziennie. A w przerwach niezmiernie będą się emocjonować tym, co widzieli, bez końca dyskutować o niuansach (cytując święty język poetów: zajarani po całości).

Może zresztą nie da się w inny sposób oglądać filmów o biedzie i samotności poetów z Birmy? Inaczej doświadczyć śmierci Khaleda z Aleppo, przeżyć jego ostatniej rozmowy z córkami? Zluzować w oczekiwaniu, czy dziecko wydobywane właśnie przez Białe Hełmy spod gruzów okaże się żywe, czy tym razem znowu martwe. „Ostatni w Aleppo” – film, który wygrał tę edycję festiwalu Docs Against Gravity, to obraz, którego nie można przecież rozważać w kategoriach estetycznych. To mocny, pełen bólu głos w sprawie mieszkańców Syrii – głos, który powinni usłyszeć wszyscy. Po wyjściu z kina widzimy wyraźnie, że nasza codzienność to czysty surrealizm. I broń Boże nie wolno włączać telewizora, w którym akurat pani udająca polskiego premiera straszy Khaledem polskie dzieci.

Po takim filmie podróż po obozach koncentracyjnych upamiętniających drastycznie podobne do wydarzeń w Syrii tragedie sprzed kilkudziesięciu lat staje się wyjątkowo gorzkim doświadczeniem. Obojętna publiczność pokazana w „Austerlitz” podczas zwiedzania Dachau i Sachsenhausen wygląda jak dobrze wstrzelona metafora naszego przeciętnego i niepokojąco zdystansowanego stosunku do Zagłady. Nieruchomo ustawione kamery beznamiętnie, w przeciągających się ujęciach rejestrują żartujące kobiety, spragnionych, zmęczonych upałem mężczyzn, przewodników prześcigających się w opowiadaniu najokrutniejszych anegdot, small talk spoconych turystów, znudzone miny spędzonych tu uczniów. To jest film o nas, o publiczności, jaką możemy się stać, jaką będziemy, kiedy do końca uschnie w nas potrzeba prawdziwych emocji.

Może dlatego tak dobrze się siedzi w tej ciemnej sali wśród tłumu ludzi, którym jeszcze na czymś zależy?

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy