Wiadoma rzecz, że Polacy są i zawsze byli podzieleni w swoich poglądach na nieszczęścia narodowe, zarówno te przez nich sprowokowane, jak inne, spadłe na kraj bez naszej winy. Niektóre z tych katastrof nie mieszczą się w pojęciu tragedii, tak duży jest w nich ładunek absurdu. Człowiek i w absurdzie chce się doszukać jakiegoś sensu. Katastrofy powstania warszawskiego i rzezi wołyńskiej, nawet jeśli zdradzają jakiś zamysł sensu, to tak trywialny i tak w stosunku do bezmiaru katastrofy mały, że wstyd o tym choćby tylko myśleć. Warszawa została wystawiona na zburzenie po to, aby władzę mogły przejąć AK i rząd londyński. 700 tys. wypędzonych mieszkańców, 200 tys. zamordowanych z jednej strony i z drugiej władza takich lub innych partii – piękne równanie. Setki tysięcy z dzikim sadyzmem pomordowanych Polaków w celu utworzenia niepodległej Ukrainy, która nigdy nie była tak daleko od tego celu jak właśnie wtedy. W końcu powstała ta niepodległa Ukraina, ale – rzecz nie do strawienia przez ukraińskich patriotów i ich polskich przyjaciół – na mocy decyzji Moskwy. Najpierw dzięki bolszewikom powstała jako republika radziecka, a po 70 latach uzyskała niepodległość dzięki Borysowi Jelcynowi. UPA niczego tu nie zdziałała. Trzeba to przypomnieć, aby uzmysłowić bezsens zamysłu eksterminacji Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.
Zrozumieć tego wszystkiego nie można, ale po co rozumieć? Jest takie słowo: postmodernizm. Myślałem kiedyś, że ono nic nie znaczy, ale od pewnego czasu widzę, że jest pełne treści. Przeciwieństwo między prawdą a fałszem – powiadają postmoderniści – nie jest tak ważne, jak się ludziom zdaje. Odpowiednio różnica między rzeczywistością a iluzją wcale nie jest oczywista. Jest czy nie jest – o co się kłócić? Nie ma czegoś takiego jak tragedia, do spraw należy podchodzić z ironią, zwłaszcza ambicje obiektywnego „rozumienia” na nią zasługują. Ironia chroni przed zasmuceniem, jakie nas nachodzi, gdy myślimy o masach zamęczonych ludzi. Ona nas uwalnia też od godnych ubolewania sporów, jakie poprzednie pokolenia toczyły niepotrzebnie na temat tego, co tyleż było, co nie było.
Praktycznym zastosowaniem postmodernizmu są tzw. rekonstrukcje. Popieram je, gdy rekonstruują bitwę pod Grunwaldem lub inne tego rodzaju zdarzenia z epoki jazdy konnej. Ale co mam myśleć, gdy uczniowie pod kierunkiem swoich wychowawców szkolnych inscenizują likwidację getta w Bytomiu, „z pominięciem scen drastycznych”, jak zapewniają ci wychowawcy. Przyzwyczailiśmy się już do rekonstrukcji powstania warszawskiego, gdzie nikomu nic złego się nie dzieje. Muzeum tego powstania, jak mi mówiono, też jest rekonstrukcją, i to do tego stopnia postmodernistyczną, że różnicy między zwycięstwem a klęską się w nim nie czyni. Ubawiła mnie rekonstrukcja rzezi wołyńskiej w miejscowości Radymno. Same dobre wiadomości miałem z tej rzezi: nikt nie został zabity siekierą, nikogo nie rozerwano końmi, żadna matka nie została związana drutem kolczastym z dzieckiem i nie rzucona do rzeki.
Rekonstrukcje, jak dotąd, są najlepszym rozwiązaniem problemów rozumowo nierozwiązalnych. Tragiczna historia niemalże już na naszych oczach kończy się wesołym oberkiem.
Skoro już zahaczyłem o Wołyń, pociągnę jeszcze przez chwilę ten temat. Polskie władze w swych usiłowaniach wprowadzenia Ukrainy do UE – nie zapominajmy o ironii – natknęły się na trudność natury stylistycznej. Słowa „ludobójstwo” i „czyn o znamionach ludobójstwa” są to synonimy, ale minister spraw zagranicznych uznał, że zależnie od tego, który synonim znajdzie się w uchwale, Ukraina zechce albo nie zechce przyłączyć się do Europy. Wielką batalię partia rządząca stoczyła w Sejmie o te synonimy. Gdy przedstawiciele partii prezydenta Janukowycza zaproponowali polskim posłom, aby nazwali rzezie ludobójstwem, szef naszej dyplomacji dopatrzył się w tym perfidnego podstępu. Polski rząd z polityki „pojednania” wyklucza Partię Regionów i tę cześć Ukrainy, która „ma pamięć posowiecką”. Chce gadać tylko z bliską sobie (według siebie) Ukrainą nacjonalistyczną. Która żadnego z tych dwóch synonimów nie uznaje. Polityką ukraińską polskiego rządu nie należy się przejmować, bo to tylko rekonstrukcja przedwojennego „prometeizmu”.
•
Kresowiacy, którzy upierają się przy swojej pamięci, według Mirosława Czecha, byłego posła Unii Wolności, są ideologicznymi kontynuatorami NKWD. Niezła rekonstrukcja. („Gazeta Wyborcza”, 3-4 sierpnia). Już wcześniej dowodził, że to w NIKWD zrodził się pomysł akcji UPA na Wołyniu.
Dużo naukowej ścisłości do sporu o ludobójstwo wnosi Klaus Bachmann, profesor nauk politycznych. Jeśli mamy być ściśli, powiada, to za Wołyń odpowiedzialni są Niemcy, bo jako okupant odpowiadały za to, co się pod ich władzą działo. (Przytaczam za Czechem: „W sprawie wydarzeń z czasów okupacji niemieckiej adresatem prawnym polskich pretensji powinna być Republika Federalna Niemiec. W sprawie akcji Wisła adresatem jest III RP, ze wszystkimi wypływającymi z tego konsekwencjami – żądaniem zadośćuczynienia materialnego i moralnego oraz ściganiem sprawców”). Na tym polega poprawność polityczna niemieckich profesorów, żeby pojawiającą się winę w miarę możliwości kłaść na barki Republiki Federalnej.
Dopóki „Solidarność” nie przejęła władzy, do głowy mi nie przychodziło, że istnieje problem pojednania z Ukraińcami. Przecież byliśmy już wystarczająco pojednani. Może ktoś miał czarny sen, że kiedyś nastąpi pojednanie takie, jakie właśnie nastąpiło (i jest „perspektywne”), ale nic o tym nikomu nie mówił. Mimo to solidaruchy głoszą, że w PRL szerzono nienawiść do Ukrainy, wynaleziono pojęcie „rezuna” i „narodu ludobójczego”.
Niczym innym niż zabawami w rekonstrukcje na to odpowiedzieć nie można.
Szanowny Panie Profesorze,
nastały ciężkie czasy dla ludzi, którzy mają dziwaczne przyzwyczajenie używania własnego umysłu do rozpoznawania świata i równocześnie starają się, jak mogą, aby nie zdogmatyzować (ani religijnie, ani ideologicznie, ani pseudonaukowo) tego swojego rozumku. W niektórych sprawach człowieczek atakowany jest zewsząd lawiną absurdów. Na pojedynczy absurd ludzie reagują wzruszeniem ramion lub stukają się w głowę, ale już lawinie absurdów opierają się tylko nieliczni. Lawiny absurdów generują jakieś infekcje społeczne. Na pewno wielkim katalizatorem tego rodzaju infekcji jest postmodernizm. Zapewne dzięki epidemiom tego dziwnego schorzenia społecznego tak intensywnie kwitną w XXI wieku różne religie.
Od kilku lat widać wyrażnie, że III RP w sprawie Ukrainy realizuje amerykański program, ewidentnie niekorzystny dla Polski. Heca sejmowa i medialna wokół nazwania banderowskiego ludobójstwa ludobójstwem pokazała już właściwie skretynienie realizatorów tego programu. Może to zwiastuje wypalanie się na dobre tej głupoty?
Z wystąpienia sejmowego ministra spraw zagranicznych wynikało, że nazwanie ludobójstwa ludobójstwem może uniemożliwić wejście Ukrainy do Unii Europejskiej.
Adam Michnik przeciwstawiając się nazwaniu ludobójstwa ludobójstwem relatywizował: „Mówiąc o „rzezi wołyńskiej”, warto pamiętać o „rzezi galicyjskiej” czy o Jedwabnem; Ukraińcy nie mieli monopolu na okrucieństwo”.
Inny tuz medialny, Jacek Sierakowski, zaserwował kuriozalną definicję ludobójstwa: „.. rzeź na Wołyniu jest czystką etniczną i nie spełnia kryteriów ludobójstwa. Po pierwsze ludobójstwo nastawione jest wyłącznie na zagładę ludzi. Nie na zdobycie ziemi, nie na uczynienie państwa jednolitym narodowo, tylko na zagładę dla zagłady. Gdyby Ukraińcy dążyli do ludobójstwa, nie pozwalaliby na polskie ucieczki, nie dokonywaliby tak spektakularnych zbrodni, strasząc pozostałych Polaków.”
Czy człowiek jako tako przytomny na umyśle może skomunikować się w jakimkolwiek sensie z tak porąbanymi umysłami.?
Szanowny Panie Profesorze, ze względu na swoją nieprzeciętną erudycję i wolny umysł jest Pan wielką pociechą dla skromniej wyposażonych intelektualnie, ale mimo to niezależnych. Utwierdza ich Pan w przekonaniu, że to nie oni zwariowali.
I za to bardzo dziękuję i pozdrawiam.
Anna Poll