Rekonstrukcja, rechrystianizacja

Rekonstrukcja, rechrystianizacja

Na razie parafiankę w niezgrabnych garsonkach ozdobionych odpustowymi broszkami, Beatę Szydło, zastąpił bankier Mateusz Morawiecki. W dobrych garniturach i dobrze dobranych krawatach. Z jedną uwagą. Do Brukseli nasz elegant pojechał w trochę za ciasnej chyba marynarce. Twarz bez wyrazu i monotonny, miaukliwy głos, którym wypowiadane były puste frazesy („Polki i Polacy przez osiem ostatnich lat” itd.), zastąpiła, inteligentna twarz o wykrzywionych nieco cynicznym uśmieszkiem ustach, które sprawnie wypowiadają słowa po polsku, angielsku i bodaj niemiecku. Wedle zamysłu Prezesa Polski już to miało zaskoczyć partnerów z Unii i rzucić ich na kolana przed wstającą z kolan Polską. Pojechał nasz nowy premier do Brukseli na unijny szczyt, ale na kolana nikogo nie rzucił. Choć mówi ponoć w trzech językach, do powiedzenia ma to samo, co jego poprzedniczka miauczała w jednym. Tyle, ile Prezes pozwoli lub ściślej – nakaże. Czyli niewiele. Toteż brukselskie sukcesy nowego premiera podobne są do osiągnięć jego poprzedniczki, której wygrana mierzona stosunkiem 27:1 niestety przejdzie do historii. Przed wyjazdem do Brukseli w jednej ze słusznych stacji nowy polski premier zapowiedział, że będziemy rechrystianizować Europę Zachodnią. Nic więc dziwnego, że w Brukseli zaczął od prezydenta Francji, kraju najbardziej zlaicyzowanego. Po rozmowie z Macronem pan premier zapewnił, że rozmowa była bardzo dobra, po czym Macron oznajmił, że poprze ewentualne sankcje nałożone na Polskę przez Komisję Europejską. To w tej „dobrej rozmowie” nie mówili o groźbie sankcji? Tylko o rechrystianizacji Francji? Pan premier nie doczekał końca szczytu Unii i wrócił do Polski. Wedle wersji oficjalnej, aby zapoznać się z ważnymi dokumentami wywiadu. Co tak bardzo pilnego wywiad wykrył w ostatniej chwili, że aż premier musiał natychmiast wracać z unijnego szczytu do Warszawy? Szykowała się jakaś napaść na Polskę? Niemożliwe. Kto by się odważył napadać na kraj, którego bezpieczeństwa strzegą Wojska Obrony Terytorialnej i minister wojny, Napoleon i Piłsudski w jednej osobie?! Niektórzy mówili, że nie do Agencji Wywiadu śpieszył się premier, ale na spotkanie opłatkowe na Nowogrodzkiej. W sumie wszystko jedno. Tak czy owak, nie udał się ten brukselski szczyt nowemu premierowi. A jego wcześniejszy wyjazd został zapewne potraktowany jako akt arogancji. Ważniejsze było – trzymajmy się wersji oficjalnej – czytanie jakichś papierów w Warszawie niż obrady europejskiego szczytu. O ile na jego poprzedniczkę patrzono w Europie ze zdziwieniem, a może nawet z odrobiną politowania, ale też sympatii, o tyle Morawiecki swoją arogancją, którą potrafi okazać w trzech językach, będzie tylko drażnił. Dla europejskich partnerów mniej ważne jest, w jakim języku i z jaką intonacją się mówi – miaukliwą i monotonną czy swobodną, właściwą dla salonowca – niż to, co się mówi. A zarówno premier Morawiecki, jak i była premier Szydło mówią to samo. Mówią Prezesem. Zmieniły się „usta Prezesa”, Prezes pozostał ten sam. Dziś dowiadujemy się, że szefem gabinetu politycznego premiera zostaje poseł Marek Suski. Założę się, że to Prezes mebluje premierowi gabinet. Przecież nie wierzę, by Morawiecki jako prezes banku przyjął do roboty kogoś o poziomie intelektu posła Suskiego. A tu Suski – technik teatralny, perukarz, jeśli się nie mylę, słynny badacz wątku carycy Katarzyny w aferze Amber Gold, autor licznych na poły śmiesznych, na poły żałosnych wypowiedzi dla mediów – zostaje szefem jego gabinetu. Życzę sukcesów. Najwyraźniej Prezes wstawia do kancelarii premiera swoje ucho. Prawdziwe „ucho Prezesa”. A Suski jest wierny Prezesowi jak Roch Kowalski Radziwiłłowi (i w gruncie rzeczy z tego samego powodu). Co z tego może wyniknąć? Kto czytał „Potop”, ten wie. Właściwie po co Prezes Polski potrzebował zmiany premiera? Powody są chyba trzy. Pierwszy – to rosnąca popularność Beaty Szydło w elektoracie PiS. Ta jej małomiasteczkowość w oczach pisowskich wyborców była niesłychaną zaletą. Wiernym wyobrażeniem i odzwierciedleniem wiejskiego i małomiasteczkowego elektoratu. Ta sama elegancja, ten sam zrozumiały, prosty język. Krew z krwi, kość z kości. Tymczasem Prezes nie lubi, gdy ktoś w jego otoczeniu wyrasta zbyt wysoko. Jak będzie taka popularna, jak poczuje swoją siłę, może zacząć myśleć, że jest samodzielna, może próbować sama podejmować jakieś decyzje. Powód drugi to konieczność pokokietowania

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 52/2017

Kategorie: Felietony, Jan Widacki