Remanent

Jesteśmy po wyborach i mimo że czekają nas jeszcze wybory prezydenckie, można już pokusić się o remanent. Na początek więc trzeba powiedzieć, że niezależnie od wyniku tych wyborów jest on suwerennym głosem społeczeństwa, które ma prawo decydować o swoim losie. Uwagę tę kieruję do osób o nastawieniu katastroficznym, które wynik tych wyborów skłonne są widzieć jako wypadek losowy albo owoc działania sił przyrody, niczym huragan Rita lub tsunami. Wyborcy wiedzieli jednak, co robią, oni też poniosą tego konsekwencje. Osobiście bliski jestem opiniom prasy niemieckiej, która pisze, że „Kaczyńscy zaspokoili tradycyjne tęsknoty Polaków, by uznać ich za silny naród”(„Süddeutsche Zeitung”), a także, komentując stanowisko zwycięzców w sprawach zagranicznych, określa je jako „zbiorowisko narodowych kompleksów” („Die Welt”). Niezbyt to rozsądne, ale taka była wola wyborców. Wyborców – czyli kogo? Otóż zaraz po ogłoszeniu wyników podniosły się jeremiady na temat niskiej frekwencji wyborczej, która z trudem przekroczyła 40% uprawnionych. W zjawisku tym, a także w fakcie, że frekwencja (z wyjątkiem wyborów europejskich) z wyborów na wybory jest coraz niższa, komentatorzy dopatrują się zniechęcenia do polityki, utraty zaufania do „klasy politycznej” jako całości, a nawet wpływu świetnej jak na koniec września pogody i ubolewają, że „daleko nam do społeczeństwa obywatelskiego”. Owszem, bardzo daleko, ale wcale nie z przyczyn emocjonalnych, tylko społecznych. Dziesiątki razy pisałem w tym miejscu, że społeczeństwo polskie na naszych oczach rozpada się na dwa społeczeństwa, a nawet na dwa narody, z których drugi, coraz liczniejszy, złożony z 20% bezrobotnych, z regionów skazanych na marginalizację, z rodzin żyjących poniżej minimum socjalnego i posyłających do szkoły głodne dzieci, traci stopniowo status obywatelski, posiadając go jedynie formalnie. Bo co naprawdę obchodzą tych ludzi gry i zabawy 40% wygranych i jako tako urządzonych obywateli, skoro żadna z ich partii ani żaden z ich polityków nie przejął się zbytnio losem owej skrzywdzonej połowy? Jesteśmy bardzo daleko od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że nam się nie chce, ale dlatego, że obywatel powinien przynajmniej czytać gazety, a to kosztuje blisko 100 zł miesięcznie, powinien bywać na zgromadzeniach, a tam trzeba dojść lub dojechać i być jako tako ubranym, czego nie widać po pracownikach biedaszybów. Ta prosta prawda nie dociera do szlachetnych zwolenników społeczeństwa obywatelskiego i trzeba będzie lat, aby to zmienić. Dlaczego w tych wyborach wygrało PiS i bracia Kaczyńscy? Bo PiS, popisując się początkowo „rewolucją moralną”, lustracją, dekomunizacją i IV Rzecząpospolitą na ostatnich metrach kampanii zmieniło taktykę i wskazało na rozdźwięk pomiędzy „Polską liberalną”, czyli Platformą Obywatelską, a „Polską solidarną” – cokolwiek miałoby to znaczyć – czyli sobą. Polacy od czasów Balcerowicza nie lubią liberałów, a więc samo użycie tej nazwy i choćby mętne zaznaczenie, że mamy oto dwie Polski, o różnych celach i różnych problemach, nadmuchało żagle PiS. Coś podobnego, bardziej radykalnie i konkretnie mógłby powiedzieć SLD, a nawet Borowski, ale tego nie zrobili. Ich strata. Osobliwą cechą obecnych nastrojów powyborczych jest to, że nikt nie jest zadowolony. Nie jest oczywiście zadowolona Platforma, która upojona wynikami sondaży stroiła się na wielki bal, a jej „premier z Krakowa” szykował sobie nowe, premierowskie kapelusze. Ale zgnębiony wydaje się także tandem Kaczyńskich, czemu też nie można się dziwić. Po pierwsze, po latach pustej gadaniny, bliźniacy będą musieli rządzić naprawdę, co sądząc po rządach Lecha Kaczyńskiego w Warszawie, nie przychodzi im z łatwością. Po drugie, obiecawszy „Polskę solidarną”, będą musieli starać się ją zrobić, a akurat ich program gospodarczy jest najbardziej mglistą częścią ich programu w ogóle, nie widać też po stronie PiS żadnych tęższych głów ekonomicznych. Po trzecie, wreszcie zatopiwszy sojusznika, jakim dla PiS miała być PO, muszą go teraz wyciągać na brzeg, podpierać, przepraszać, prowadząc równocześnie z Platformą walkę o fotel prezydenta, który Kaczyński chce odebrać Tuskowi. Jest to kwadratura koła, której jednym z efektów jest wyciągnięty w ostatniej chwili kandydat na premiera, p. Marcinkiewicz, postać zakulisowa, nikomu nieznana, królik z kapelusza. Wiadomo tylko, że z dość czarnym podniebieniem. Zwycięski PiS jest w potrzasku. Jeśli uda mu się uratować planowaną koalicję z PO, ceną za to będzie szybkie schowanie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 40/2005

Kategorie: Felietony