Rodzina bardziej święta

Mogę się wyspowiadać z wielu grzechów, ale nie z in vitro, bo go nie żałuję

Monika: – Mogę się wyspowiadać z wielu grzechów, ale nie z in vitro, bo go nie żałuję i żałować nie będę. Gdyby nie ono, nie byłoby Łucji. Żal, że to zrobiłam, oznaczałby, że zdradzam moje dziecko. A ono jest dla mnie dobrem najwyższym, ważniejszym niż to, co sądzi o mnie Kościół.
Iwona: – Pamiętam, jak przed samym zabiegiem poszłam do spowiedzi do dominikanów, bo ich podejście najbardziej do mnie przemawiało, i nie dostałam rozgrzeszenia. Byłam zbulwersowana. Ksiądz w konfesjonale mówił jakieś bzdury, wcale mnie nie rozumiał. Mojego comiesięcznego bólu, niespełnionych nadziei. Porównywał posiadanie dziecka do zakupu samochodu. A dla mnie to w ogóle nie był grzech, nie zrobiłam nic złego. A nawet wprost przeciwnie: dałam początek nowemu życiu. Nigdy drugi raz nie przyznałam się w trakcie spowiedzi, że mam dzieci z in vitro, choć spowiadać się jeszcze czasami chodziłam.
Joanna: – Spotkało nas wielkie szczęście, bo się chłopcy urodzili. Miałabym powiedzieć, że są grzechem? Absolutnie. Chociaż, jak przyszło nieszczęście, jako osoba wierząca, katoliczka, miałam takie myśli: „A może życie za życie? Pan Bóg zabrał mi Andrzeja, bo dał mi dzieci?”.
Anna: – Mój tata, który jest katolikiem szalenie ortodoksyjnym, zapłacił nam za in vitro. Po rozmowie na ten temat po prostu wyjął kopertę i mi wręczył. Powiedział, że Kościół nas krzywdzi, bo coś, co owocuje powstaniem nowej miłości, nie może być złem.

CZTERDZIEŚCI OSIEM SINUSOID

Anna: – Od dłuższego czasu mieliśmy z mężem świadomość, że mamy problem. Ale wydawało mi się, że jeżeli przestaniemy o tym myśleć, za miesiąc on się rozwiąże w sposób samoistny i zobaczę na teście dwie kreski. To była taka sinusoida, moment miesiączki, żałoba i depresja, znowu się nie udało, 14 dni później nowe nadzieje, owulacja, wzniesienie sinusoidy do pierwszego dnia kolejnego cyklu. Policzyłam, że tych sinusoid przeżyłam 48.
Monika: – Moja córka nosi imiona Łucja Zofia, to drugie trochę po takiej Sofiji, Arabce, którą znałam kiedyś w Tunezji. Nie mogła mieć dzieci, a ja, jako nastolatka, zupełnie nie rozumiałam tego bólu. Dopiero dziś wiem, jak straszliwie musiała cierpieć co miesiąc. Niemożność posiadania dziecka jest gorsza niż wszystko.

NAZYWAM SIĘ NIEPŁODNOŚĆ

„Nazywam się Anna Krawczak. Mam 28 lat i jestem w siódmym tygodniu ciąży uzyskanej drogą in vitro. – Tak zaczyna się treść wysłuchania obywatelskiego Anny w Sejmie. I dalej: – Zdaniem prof. Chazana, dyrektora Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie, za niepłodność odpowiadają wczesny wiek inicjacji seksualnej, duża liczba partnerów seksualnych i opóźnianie decyzji o ciąży. Wbrew tym twierdzeniom nigdy nie poddałam się aborcji, nie prowadziłam rozwiązłego seksualnie życia, nie zachorowałam na żadną z chorób wenerycznych, zaś antykoncepcję hormonalną stosowałam przez rok przed urodzeniem swojego ośmioletniego dziś syna. Moja niepłodność nie jest konsekwencją rozwiązłości. Nie jest, jak sugeruje Chazan, karą za grzechy. Jest pechem. Oto znalazłam się w niewłaściwym szeregu statystycznym. Obok mnie stoją 3 mln Polaków”.
Dalej Anna mówiła o upokorzeniu niepłodnych, którzy muszą tłumaczyć się społeczeństwu ze swoich potrzeb rodzicielskich, i o zmaganiach, by zajść w ciążę. A także o tym, jak bardzo ranią ją i obrażają słowa Kościoła dotyczące tej metody. Był 23 lutego 2009 r. Dzień wcześniej na USG po raz pierwszy usłyszała bicie serca swojego dziecka. Kilka tygodni wcześniej nawiązała kontakt ze Stowarzyszeniem na rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”. Od dwóch i pół roku jest jego prezeską, w stowarzyszeniu działa też jej mąż Darek.
– Po dwóch latach bezskutecznych starań o dziecko przyszliśmy do lekarza i pamiętam, że pierwszą rzeczą, którą powiedziałam, było, że nie zgadzamy się na in vitro – opowiada Anna. – Dostaliśmy zalecenie inseminacji, a ja nie byłam w stanie nawet o tym pomyśleć. Uparcie to negowałam i żyłam znów miesiąc po miesiącu, wierząc, że wbrew medycynie uda nam się zajść w ciążę. Po roku wróciłam do kliniki na tarczy i wykonaliśmy trzy inseminacje. Przy trzeciej wysiadłam psychicznie. Powiedziałam lekarzowi, że już nie dam rady i chcę podejść do in vitro. Zdziwił się, bo od dwóch lat słyszał, że tego nie chcemy. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że powiedziałam o tym w czasie pierwszej wizyty. W ciągu tych dwóch lat bardzo wiele się wydarzyło.

IN VITRO W FAKTACH

• WHO określa niepłodność jako chorobę, ponieważ narusza ona dobrostan fizyczny, psychiczny i społeczny.
• Według statystyk European Society of Human Reproduction and Embriology na świecie żyje ok. 5 mln ludzi urodzonych dzięki in vitro, z czego ok. 20% w wyniku kriotransferu (z zamrożonych zarodków).
• Louise Brown, pierwsze dziecko z in vitro na świecie, urodziła się w Wielkiej Brytanii w 1978 r., sześć lat później w Australii przyszła na świat Zoe Leyland, pierwsze dziecko z rozmrożonego zarodka, a za kolejne trzy lata Magda, pierwsze w Polsce dziecko urodzone dzięki tej metodzie, które do 2012 r. pozostawało anonimowe.
• Badania naukowe nie potwierdzają większej częstości występowania wad wrodzonych i rozwojowych u dzieci z in vitro.
• Zdecydowana większość krajów europejskich refunduje częściowo lub w całości co najmniej trzy zabiegi in vitro.
• W Polsce ok. 20% par nie może zajść w ciążę po roku starań, a ok. 10% – po dwóch latach. W wyniku in vitro poczyna się u nas 1,5% dzieci.
• Z sondażu CBOS z 2012 r. wynika, że 78% dorosłych Polaków jest za możliwością korzystania z in vitro przez niepłodne małżeństwa. Przeciwko jest 16%.

GŁOSEM KOŚCIOŁA
http://ksleszek.blog.onet.pl, wpis 7.12.2008: „W tej metodzie dziecko nie jest traktowane jako dar, ale jako towar: zamawiany i to za ciężkie pieniądze. […] Dziecko powinno być wynikiem poczęcia, a nie produktem, który się zamawia. Jak płacę, to wymagam – to hasło można odnieść do usługi czy produktu. A dziecko przecież nie może być produktem. Dziecko ma przyjść na świat do rodziców, którzy z miłością na nie czekają, a nie zamawiają jak pizzę na telefon. Czy może być szczęśliwe dziecko wychowywane przez rodziców, którzy mają takie myślenie: jak mam forsę, to będę miał wszystko: najnowsze bmw, a jak będę chciał, to zamówię sobie dziecko.”

PIĘTNAŚCIE LAT CZEKANIA

– Później, kiedy to wszystko sobie poukładałam w głowie, dziękowałam Bogu, że się zdecydowałam na in vitro. Bo Andrzej umarłby niespełniony. Czekał na dzieci 15 lat, bardzo tego pragnął. Przez 10 walczył o życie Joli, swojej pierwszej żony. Miesiąc po ślubie okazało się, że ma ziarnicę. Miała strasznie wyjałowiony organizm, chcieli mieć dzieci, ale niestety. Potem dwa lata, zanim byliśmy razem, i jeszcze trzy lata naszych starań. Był tak szczęśliwy, dumny, kiedy się chłopcy urodzili. Drukował ich zdjęcia i w Senacie rozwieszał w różnych pokojach na tablicach ogłoszeń: zobaczcie, to moi synowie.
Joanna Mazurkiewicz-Kulka mieszka na strzeżonym osiedlu, w wynajętym mieszkaniu, które własnoręcznie odnowiła. Pokój chłopców, siedmiolatków Konrada i Wiktora oraz trzyipółletniego Arka, wymalowała na zielono. Sama wychowuje synów, ojciec Arka i jej drugi mąż odszedł od rodziny. (…)
– Prof. Dębski, któremu zawdzięczamy synów, powiedział po badaniach, że możemy próbować, ale on nie ręczy za skutek, bo nasienie jest bardzo słabe. Mąż nie dbał o siebie: stres, brak snu, dużo kawy i red bulli, papierosy i ogromne poświęcenie polityce. Zastanawialiśmy się, czy nie adoptować dziecka, ale mąż nie miał przekonania. I profesor powiedział, że jest świetna metoda, in vitro. Oczywiście tylko pewien procent kobiet zachodzi po tym w ciążę, chyba 20-25%. Trzeba mieć naprawdę dużo szczęścia. Tak naprawdę nie do końca wiedzieliśmy, jak to będzie wyglądało. Bo fajnie, będzie zapłodnienie, dwa zarodki. A reszta? Mnie to trochę nie przekonywało, zamrożone zarodki, instynktownie czułam, że coś jest nie tak. Ale dziecko, żeby mieć dziecko, zrobilibyśmy wiele. Wysłałam męża do jego przyjaciela salezjanina i on powiedział: „Jak Pan Bóg nie będzie chciał, to wy będziecie w tej większości, której się nie udaje, jak będzie chciał, znajdziecie się w wśród tych, którzy zachodzą w ciążę”. To mnie przekonało. Dwa zarodki zostały włożone i od razu dwa się przyjęły.

GŁOSEM KOŚCIOŁA
Bp Tadeusz Pieronek: „Rodzice będą wybierać płeć, kolor oczu, włosów, wzrost, geny geniusza lub zbrodniarza. Będą jak twórcy Frankensteina. Czymże jest literackie wyobrażenie Frankensteina, czyli istoty powołanej do życia wbrew naturze, jak nie pierwowzorem in vitro? To makabryczna perspektywa, ale ona istnieje”.

RĘKA BOGA

– To moje dziecko. – Monika Popławska-Adamczyk wskazuje na zdjęcie blondyneczki z dwoma kucykami, które stoi na regale. – Jak pani widzi, nie ma żadnej bruzdy na czole.
Historia Moniki jest taka. Późne małżeństwo (tak mówi), poznali się, gdy ona, doktor biologii na UW, miała 30 lat, on, informatyk – 32, brak pośpiechu w staraniu się o dziecko, pierwsza ciąża pozamaciczna, poronienie i pęknięcie jajowodu, operacja usunięcia go. Po pewnym czasie znowu zaczęli się starać o dziecko, a Monika wróciła do kalendarzyka małżeńskiego, który kiedyś dostała w kościele. I nic. To jej mama namówiła ich, by zrobili badania. Diagnoza: niepłodność wtórna – jajowód, który jej pozostał, jest niedrożny. Jako jedyną szansę na posiadanie dziecka lekarz wskazał in vitro.
Monika: – Myślałam o adopcji. Robert, mój mąż, namówił mnie, żebyśmy raz spróbowali in vitro. Bałam się, bo boję się igły, skalpela, krwi. Ale podeszliśmy, transferowano dwa zarodki. Zaczął się najgorszy etap. Czekanie na wynik. Wzięłam urlop, leżałam w łóżku, płakałam i modliłam się, modliłam i płakałam, i tak w kółko. (…) W klinice każą poczekać 12 czy 14 dni, zanim się zrobi test. Nie wytrzymałam i po dziewięciu dniach poszłam z mamą, analitykiem medycznym, do jej laboratorium. Test beta hcg wyszedł w granicy błędu. Ale ja już wiedziałam. W Wigilię 2004 r. miałam pierwsze USG. Lekarz pokazał mi malutki pikselek na ekranie i powiedział, że to moje dziecko. O tym, że będzie dziewczynka, dowiedzieliśmy się w dniu wyboru papieża Benedykta XVI. Dla mnie to była ręka Boga, że się udało, bo jestem osobą wierzącą. Miałam wrażenie, że wygrałam z naturą, nie z Nim.

GŁOSEM KOŚCIOŁA
Ks. dr hab. Antoni Bartoszek, teolog moralista: „Eugenika etymologicznie znaczy »dobre urodzenie«. […]. Myślenie eugeniczne jest wpisane w in vitro. Medycyna dąży tu do tego, by »produkt« technologii in vitro był jak najlepszy. Dlatego musi wszczepić najdoskonalsze zarodki, a eliminować, w wyniku tak zwanej diagnostyki preimplantacyjnej, chore, niepełnosprawne. A to jest już eksterminacja człowieka”.

SCHIZOFRENIA

Anna: – Mój mąż pochodzi z umiarkowanie religijnej rodziny. Typowo polskiej. Teściowie zawsze stali za nami murem. Ale znam też rodzinę, w której ojciec jest gorącym zwolennikiem Radia Maryja, oddaje na nie sporą część renty, a kiedy okazało się, że syn ma problem z poczęciem dziecka, wziął kredyt i sfinansował mu in vitro. Myślę, że kluczem jest tu świętość rodziny. Ta oczywistość niedzielnego rosołu, z którą żaden ksiądz i żadna homilia nie wygrają. (…)
– Po tamtej spowiedzi byłam załamana, zrozpaczona, smutna. Płakałam. Mnóstwo negatywnych uczuć. Rozmawiałam o tym z moją mamą, ona jest bardzo wierzącą osobą, do kościoła chodzi codziennie. Pocieszała mnie: „Nie przejmuj się, Kościół też czasami popełnia błędy, nikt nie jest genialny”. Bardzo chciała mieć wnuki – opowiada Iwona Krygier-Komenda.
Po roku starań o dziecko Iwona poszła do ginekologa. Kazał zrobić badania. Diagnoza: niepłodność idiopatyczna, bez określonej przyczyny. Trzy nieudane inseminacje. Pierwsze in vitro i począł się Michał.
Spotykamy się w kawiarni Wedla w Galerii Krakowskiej. Iwona na stałe mieszka z mężem, siedmioletnim Michałem i dwuletnim Kubą w Wiedniu. Przyjechała odwiedzić rodziców. Mąż pracuje w korporacji, ona przez lata też, w HR, wysoko zaszła. Po urodzeniu syna została w domu, chciała być z nim.
– Wydaje mi się, że mama wierzyła bardzo, że drugie dziecko uda nam się począć bez pomocy medycyny. Zdarza się, że po pierwszym in vitro dochodzi do kolejnego zapłodnienia bez wsparcia – mówi. – Modliła się za to. Jak jej powiedziałam, że jestem w ciąży, zapytała, czy naturalnie. Powiedziałam, że to in vitro, nic nie mówiła. Ale przyjęła, kocha, hołubi. A znam historie, gdy dziadkowie odrzucili wnuki z in vitro, choć trudno mi to sobie wyobrazić.
Monika wyciąga album rodzinny. Zaczyna się od zdjęć Łucji z USG, kiedy była zarodkiem. Na kolejnych widać główkę, rączki, brzuszek, nóżki. Dalej zdjęcia po porodzie w szpitalu, na basenie, na balu w przedszkolu, z babcią.
– Bardzo się kochały. Moja mama nie żyje. Była wierząca, bardzo praktykująca, taka babcia „moherowy berecik” i była totalnie za naszą córką. Uwielbiała Łucję – szuka nagrania z babcią z programu telewizyjnego o in vitro. (…)
Pani Danuta trzyma na nim pod pachą pluszowego prosiaczka wnuczki i mówi: „Jestem osobą bardzo wierzącą, jestem w kościele sobota, niedziela. Nie zgadzam się z tym, co mówią księża na temat in vitro. Moim zdaniem to bardzo odciąga ludzi od Kościoła”.
Joanna: – Nie powiedzieliśmy nikomu. Ta informacja została wykreślona z książeczek zdrowia chłopców. Jak mieli dwa-trzy miesiące, mój brat, który mieszkał pod adresem, gdzie byłam zameldowana, dowiedział się z listu z kliniki z prośbą o opłatę za przechowywanie zarodków. Nie skomentował tego, udawał, że nic się nie dzieje, ale po siostrze zobaczyłam, że też już wie. Po śmierci Andrzeja rodzeństwo wyraźnie mnie potępiło. I do dziś się nie odzywa. Siostra ma syna o dwa tygodnie starszego od chłopców, młodszego jej dziecka nie znam. Brat nie zaprosił mnie na ślub w zeszłym roku, jego dziecka, które urodziło się w maju, też nie poznałam. Oni nie znają mojego młodszego syna. To przykre i czasem jeszcze boli. Choć nie wiem, czy to tylko kwestia religii, czy może mama nas źle wychowała, w takiej rywalizacji wzajemnej. (…)
Anna: – W rodzinie zdarzyła nam się jedna negatywna reakcja: mojego brata, który jest ortodoksyjnym katolikiem. Powiedział, że nie będzie ze mną rozmawiać na temat in vitro, bo jestem w ciąży i bierze wzgląd na ten stan, natomiast de facto jestem morderczynią. I to się nie zmieniło do dziś. Nawiasem mówiąc, uwielbia mojego syna i jest superwujkiem. Taka schizofrenia.

GŁOSEM KOŚCIOŁA
Abp Henryk Hoser: „Metoda in vitro jest tylko jednym ze sposobów na dzietność. Uważam, że leczenie niepłodności jest aktem humanizującym ludzkie poczęcie, bowiem rodzice po wyleczeniu własnym aktem mogą doprowadzić do poczęcia dziecka. […] Natomiast procedura in vitro niepłodności nie leczy. Rodzice nadal pozostają niezdolni do prokreacji, nadal są niepłodni. Chcąc mieć kolejne dziecko, muszą znowu uciec się do zapłodnienia pozaustrojowego […]. [Dyskurs o in vitro] jest to cały czas dyskurs usprawiedliwiający, bo, zauważmy, nie ma w nim nic na temat drugiej strony medalu, na przykład faktu, że zapłodnienie in vitro kilkakrotnie zwiększa możliwość wad genetycznych”.

GEOGRAFIA POCZĘCIA

– Pochodzę z bardzo ortodoksyjnej, katolickiej rodziny. Chodzenie do kościoła to był aksjomat, było codzienne odmawianie jednej dziesiątki różańca całą rodziną, zawsze nabożeństwo majowe, roraty, należałam do Legionów Maryi, jeździłam na obozy oazowe – opowiada Anna. Przez dwa lata od pierwszej wizyty w klinice sprawdzała, czym jest in vitro. Czytała relacje par, teksty naukowe, publicystykę. Starała się dociec, gdzie leży główny punkt sporu z Kościołem.
– Toczyłam wojnę moralno-etyczną ze sobą samą, sądząc, że w tym wszystkim faktycznie chodzi o zabijanie zarodków, że to ważki problem moralny. W momencie, kiedy odkryłam instrukcje papieskie Donum vitae, Dignitas personae i Humanae vitae i dowiedziałam się, a było to dla mnie naprawdę wielkie odkrycie, że cały punkt ciężkości, który wywołuje tyle sporów i ludzkich dramatów, jest w tym, że komórka jajowa nie może się spotkać z plemnikiem poza organizmem kobiety, a poczęcie musi nastąpić w czasie aktu kopulacji, poczułam się oszukana. Więc chodzi o geografię poczęcia!
Donum vitae mówi: „Sztuczne zapłodnienie homologiczne w obrębie małżeństwa jest niedopuszczalne, z wyjątkiem przypadku, w którym środek techniczny nie zastępuje aktu małżeńskiego, lecz ułatwia i pomaga w osiągnięciu jego naturalnego celu”. Przy okazji internetowych poszukiwań Anna wpadła na oświadczenie Zjednoczonej Konferencji Katolickich Biskupów Amerykańskich z 1994 r., które mówi o niedopuszczalności wszelkich rodzajów zapłodnienia pozaustrojowego, poza dwoma. Pierwszym jest LTOT, czyli przeniesienie jajeczka z jajnika do jajowodu lub macicy i umieszczenie tam spermy, w efekcie czego może dojść do zapłodnienia, drugim zaś GIFT, dojajowodowy transfer gamet, który polega na pobraniu nasienia od mężczyzny i jajeczka od kobiety i, rozdzielonych bańką powietrza, umieszczeniu ich w jajowodzie, by tam doszło do zapłodnienia. W obu przypadkach używa się spermy, która nie pochodzi z zakazanej przez Kościół masturbacji, ale z perforowanej prezerwatywy, której małżonkowie użyli w trakcie aktu małżeńskiego we własnej sypialni. Następnie nasienie w prezerwatywie jest wiezione do laboratorium, a zabieg traktuje się jako uzupełnienie aktu małżeńskiego.
Także Papieska Rada do Spraw Duszpasterstwa Służby Zdrowia dopuszcza inseminację nasieniem męża, jeśli zostało ono otrzymane w wyniku stosunku seksualnego między małżonkami i aprobuje te dwie metody.
– Odkryłam, że już w 1987 r. kard. Joseph Ratzinger mówił, że ponieważ Kościół nie przyjmuje odnośnie tych dwóch metod oficjalnego stanowiska, to, czy lekarz zrobi pacjentce GIFT lub LTOT, zależy od jego sumienia. Zadałam sobie pytanie, dlaczego o tym nie wiem. Kościół bombarduje mnie za to informacjami o naprotechnologii, która jest nieskuteczna w różnych sytuacjach, gdy te dwie metody mogą pomóc. Przeraziłam się stopniem manipulacji, jakiej poddawane są rzesze ludzi. To był moment jasności. Podeszliśmy z mężem do in vitro ze stanem absolutnej klarowności myśli i intencji.

BRACISZKOWIE I SIOSTRZYCZKI

Joanna: – Myśl o tych czterech zarodkach cały czas wracała. Ale musieliśmy poczekać rok od urodzenia dzieci, bo miałam cięcie. Na początku marca 2008 r., rok i trzy miesiące od urodzenia chłopców, zdecydowaliśmy, że chcemy. Pojechaliśmy do profesora z moimi badaniami i on powiedział, że ten cykl jest trochę słabszy i lepiej poczekać do następnego. A 21 marca mój mąż zmarł. Tętniak aorty, który pękł. Gdy się o tym dowiedziałam, moje pierwsze słowa były: „Jak mogłeś mi to zrobić i zostawić mnie z tym problemem? Co mam zrobić? Przyjąć te zarodki? A co powiedzą na Podkarpaciu, skąd pochodziłeś: senator jeszcze w grobie nie ostygł, a ona już dziecko ma?”. Nie miałam się z kim tym podzielić. Poszłam porozmawiać do księdza. Powiedział: „Nie myśl już o tym, Pan Bóg tak zdecydował, chcieliście dziecko, ale Andrzeja zabrał. Trudno”. To do mnie jakoś przemówiło, ale wracało na każdej spowiedzi, aż wreszcie inny ksiądz mi powiedział: „Nie powtarzaj tego grzechu, to ci już zostało odpuszczone”. Potrzebowałam kilku lat, żeby to sobie jakoś ułożyć w głowie. Ale z powodu tych zarodków czuję się winna i to mi już pewnie zostanie.
– Zabijanie zarodków, tych braciszków i siostrzyczek, to tylko pretekst, który jest bardziej medialny, manipulacja i kłamstwo. Nikt świadomie tego podczas in vitro nie robi – mówi Monika.
Po stymulacji wyhodowała 12 jajeczek, dziewięć się zapłodniło, ale jeden z zarodków obumarł na szalce. Przyjęła wszystkie pozostałe w czterech kolejnych transferach, ale drugi raz się nie udało.
– My te zarodki kochamy, bo to potencjalnie nasze dzieci, czyli to, czego najbardziej pragniemy. Zarodki są mrożone, można się potem zastanawiać, co się z nimi dzieje, na pewno trzeba to w jakiś sposób rozwiązać. Ale zrównywanie in vitro z aborcją jest już dla mnie jest ciosem w plecy. Ja, osoba, która nie pragnęła nic innego, jak mieć dziecko, oskarżana o to, że chciałam je zabić? Robiliśmy badania prenatalne, bo miałam prawie 35 lat, ale powiedziałam mężowi, jak one wyjdą niedobre, to trudno, ja rodzę. W życiu bym nie zrobiła aborcji. Gdyby się okazało, że płód ma zespół Downa czy inną wadę genetyczną, toby i tak było moje dziecko i bym je urodziła.

GŁOSEM KOŚCIOŁA
Ks. Franciszek Longchamps de Bérier, członek zespołu ekspertów do spraw bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski: „[…] są takie zespoły wad genetycznych, które wielokrotnie częściej występują u dzieci z in vitro niż u tych poczętych w sposób naturalny, zwłaszcza cztery takie zespoły: Pradera-Williego, Angelmana, Silvera-Russella oraz [Beckwitha-]Wiedemanna. Dziecko z zespołem Pradera-Williego może mieć na przykład opóźnienie rozwoju mowy, małogłowie, charakterystyczne cechy morfologiczne twarzy. Są tacy lekarze, którzy po pierwszym spojrzeniu na twarz dziecka wiedzą, że zostało poczęte z in vitro. Bo ma dotykową bruzdę, która jest charakterystyczna dla pewnego zespołu wad genetycznych […]”.

INNI

– Podeszłam do in vitro bardzo naiwnie, przekonana, że Kościół katolicki jest za, bo popiera chęć posiadania dzieci – mówi Monika. (…) – Kiedy odkryłam, że jest przeciw? Chyba byliśmy z malutką Łucją na mszy i było kazanie, w którym pojawił się wątek in vitro. Tacy byliśmy dumni, zadowoleni, wreszcie się poczuliśmy jak rodzina, msza dla dzieci, te wszystkie matki z wózeczkami i my też tam w końcu mogliśmy być, a tu pac, nie chcą nas. (…) Nie wiem, co znaczą „dzieci Frankensteina”, ale przekaz jest jasny: jesteśmy nie tacy, jak trzeba. (…)
– Bruzda dotykowa? – zastanawia się Anna. – Dla mnie to część pewnej polityki, która ma grać na bardzo prostych, prymitywnych lękach. Co to znaczy, że dzieci z in vitro są inne? Wyróżniają się fizycznie, intelektualnie, poprzez zmieniony genotyp? Nikt tego do końca nie precyzuje. Posługując się ogólnikami, wchodzimy w język kiepskiej powieści science fiction, gdzie na naszych oczach rodzi się jakaś nowa cywilizacja pół hybryd, pół potworków, które musimy tolerować, przebywają między nami, będą się z nami mieszać. Moim zdaniem, polityką polskiego Episkopatu jest wzbudzenie w ludziach zrywu do palenia czarownic: nie akceptuję cię, nie umiem powiedzieć dlaczego, ale odejdź, jesteś inny, nienawidzę cię. I o to mam pretensję do Kościoła polskiego.

KOŚCIÓŁ TO JA

Anna: – Pamiętam dyskusję na forum rodzicielskim, gdy inni piszący wywnioskowali, że podchodzę do in vitro. Zobaczyłam, w jakim świetle postrzegana jest ta metoda. Matka pięciorga dzieci pisała, że nie mogę zajść w drugą ciążę, bo to kara za to, że się rozwiodłam z pierwszym mężem. Inna, że może jej mąż jest alkoholikiem, ale przynajmniej umie ją zapłodnić. A było to małe kameralne forum, gdzie ludzie znali się z twarzy.
– Czy Andrzej bał się, że to może mu w polityce zaszkodzić? Obawiał się dyscypliny partyjnej w czasie głosowania w sprawie in vitro w Senacie. Gdyby się wyłamał, mogliby go nawet wyrzucić. Pytałam: „I co zrobisz?”. „Zagłosuję zgodnie ze swoim sumieniem. A nie mam sobie nic do zarzucenia”. Najbardziej bał się wykluczenia przez ludzi, rodzinę, krytyki, wyśmiania. Pamiętam, że bardzo przeżył wypowiedź posła Suskiego dla „Faktów” TVN w 2007 r.: ja dzieci zrobiłem normalnie. Ludzie nie zastanawiają się, co mówią i jaki ból mogą sprawić koledze, który siedzi obok. – Joanna składa na kolanach polarową bluzę najmłodszego syna w coraz mniejszą kostkę. – Gdy w 2010 r. ukazał się artykuł w „Super Expressie”, że mam dzieci z in vitro, niektórzy przestali mi mówić „dzień dobry”. Czemu ludzie tak się zachowują? Myślę, że nie wiedzą i się nie zastanawiają, tylko działają na zasadzie: co ksiądz powiedział, to przyjmujemy za pewnik. Dlatego uważam, że powinnam o tym mówić, że to ważne. (…)
– Nie sądzę, żeby coś się zmieniło w podejściu Kościoła do in vitro. – Iwona sięga po filiżankę z herbatą. – Bardziej bym chciała, żeby coś się w Polakach zmieniło. Mamy sporo kontaktów międzynarodowych, a ja nie ukrywam, że mam dzieci z in vitro. I dla ludzi to jest normalne: mieliście problem, rozwiązaliście go. A spotykam czasami ludzi z Polski, którzy dorastali w naszej wierze, i pada takie zdziwiono-oburzone: „Mieliście in vitro?!”. Pozostaje niedopowiedzenie, że to niezgodne z nauką Kościoła. Chciałabym, żeby zwykli, przeciętni ludzie otworzyli oczy i zobaczyli, że Kościół czasami się myli. (…)
Monika: – Bóg jest zawsze ze mną. Codziennie przed snem z Nim rozmawiam. Moje dziecko jest ochrzczone, chodzi na religię. Ale już nie wierzę tak ślepo we wszystko, co powiedzą biskupi. (…) Na blogu ks. Lemańskiego przeczytałam, że to my, wierni, jesteśmy Kościołem, ksiądz jest tylko sługą. A poza tym to nie jest Kościół Terlikowskiego. Dlaczego on ma mieć bardziej rację niż ja? Jeśli odejdę, to kto ten Kościół zmieni?

Korzystałam z książki Magdaleny Radkowskiej-Walkowicz Doświadczenie in vitro, WUW, Warszawa 2013.

Skróty i ilustracje pochodzą od redakcji.
Cały reportaż można przeczytać w zbiorze Walka jest kobietą pod redakcją Urszuli Jabłońskiej, Dom Wydawniczy PWN, Warszawa 2014

Wydanie: 2014, 27/2014

Kategorie: Zdrowie

Komentarze

  1. Anonimowy
    Anonimowy 15 lipca, 2014, 08:19

    ja nie chciałam ochrzcić Córki , urodziłam w 2010 , akurat zaczynały się nagonki w Kościele , czytanie jakiś listów ……ale mam kolegę z podstawówki , który jest księdzem i od Niego usłyszałam słowa ;Bóg chce M , zanieś Bogu Dziecko ;więc , co wieczór moja Córka już 4 letnia mówi Aniele Boży , bo Bóg chciał tego dziecka , a że kościół (celowo mała litera ) nie rozumie bólu i wielkiej miłości do kogoś …..to nie mój problem …..

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. kasiask
    kasiask 20 lipca, 2014, 19:53

    A ja dzieci nie ochrzciłam i nie ochrzczę. Brzydzę się polskim kościołem (również celowo z małej litery), który pluje moim dzieciom i mnie w twarz z powodu in vitro i wypiera się, że „to nie jest oficjalne stanowisko kościoła”. Ale co napluje to jego. Nie chcę mieć nic do czynienia z małymi ludźmi, którzy ten kościół tworzą.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy