Sąd nad monopolem

Sąd nad monopolem

USA (znów) będą się procesować z internetowym gigantem

Pod koniec stycznia prokurator generalny USA Merrick Garland i jego zastępczyni Vanita Gupta przed kamerami telewizyjnymi zapowiedzieli nowe postępowanie Departamentu Sprawiedliwości. Ogłosili, że wystąpią z pozwem antymonopolowym przeciwko internetowemu gigantowi Google. Zarzucają firmie, że jest monopolistą w dziedzinie reklamy internetowej, i domagają się odsprzedania przez nią części jej technologii, aby ponownie umożliwić konkurencję na tym rynku. Traf chciał, że akurat o tej porze amerykańscy wydawcy mediów nie mieli nic ważniejszego do omówienia i konferencja szybko przebiła się na czołówki. A może miał z tym coś wspólnego fakt, że Departament Sprawiedliwości właśnie w imieniu twórców, mediów i wydawców występuje dziś przeciwko internetowemu molochowi? Media mają szczególny powód, by argumenty Garlanda i szefa zespołu antymonopolowego, Jonathana Kantera, nagłośnić, prawda?

Bo też o słowo monopol sprawa się rozbija. Choć coraz częściej pojawia się ono w ustach polityków i przedstawicieli amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości jako określenie tego, co robi Google, obywatele USA wciąż nie doczekali się spektakularnego zwycięstwa w inicjowanych przez rząd postępowaniach. Serię pozwów przeciwko Google’owi złożył jeszcze w 2020 r. Departament Sprawiedliwości, któremu szefował William Barr, człowiek Trumpa. Z osobnymi skargami wystąpiły również poszczególne stany. Administracja Bidena te starania kontynuuje – a sprawa z końca stycznia może się okazać przełomowa.

„Może” nie znaczy jednak „musi”. Walka z monopolami miała być jednym z priorytetów administracji prezydenta Bidena, ale prędko i wbrew oczekiwaniom wielu istotniejsze stały się globalna rywalizacja z Chinami i wojna w Ukrainie. Poza tym rezultaty w podobnych postępowaniach nie przychodzą zazwyczaj szybko. I nie zawsze są korzystne dla pozywających.

Rekin reklamy online

O co chodzi w najnowszym pozwie? Śledczy Departamentu Sprawiedliwości odnaleźli w wewnętrznych dokumentach Google’a dające do myślenia porównanie, które pozwala to wytłumaczyć. Firma ma na rynku – czyli giełdzie – reklamy internetowej taką przewagę jak bank, który byłby zarazem właścicielem Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Prawdę mówiąc, da się znaleźć jeszcze bardziej obrazową analogię działania monopolu na rynku reklamy internetowej. Google jest jak właściciel targowiska, który jednocześnie jest właścicielem wszystkich straganów, kontroluje ceny towarów, pobiera marżę od każdej strony transakcji i przy okazji obstawia wyjścia, aby kupujący i handlarze nie mogli przedostać się swobodnie na konkurencyjny bazar.

Te proste przykłady są konieczne. Szczegółowe tłumaczenie, dlaczego i o co toczy się spór, grozi zanudzeniem czytelnika. W dodatku tworzy wrażenie, że chodzi wyłącznie o techniczną, nieistotną dla zwykłego człowieka kwestię. Pozew Departamentu Sprawiedliwości dotyczy bowiem technologii dostarczania reklam internetowych na stronach nadawców – a konkretnie mechanizmu wyceny i handlu ową przestrzenią. Amerykańscy prokuratorzy dowodzą, że dzięki swojej pozycji niezbędnego pośrednika Google może pobierać bardzo wysokie marże od obydwu stron transakcji reklamowej. Czyli od tych, którzy wynajmują przestrzeń na stronach np. poczytnego tygodnika, ale i od tych, których reklama ostatecznie tam trafi. Według szacunków zawartych w pozwie mowa nawet o 35 dol. z każdych 100 dol. wydanych na reklamę za pośrednictwem należących do Google’a narzędzi. Dużo? I to jak!

„Dziś Google kontroluje narzędzia cyfrowe, których prawie każdy większy nadawca używa do sprzedawania reklam na swoich stronach; kontroluje też narzędzie, dzięki któremu miliony dużych i małych reklamodawców kupują przestrzeń, jak również giełdę, czyli technologię, za pomocą której w czasie rzeczywistym łączy kupujących i sprzedających reklamy online”, czytamy w komunikacie Departamentu Stanu.

Co więcej, sama ta pozycja monopolisty wynika – jak twierdzą prokuratorzy – z antykonkurencyjnych działań giganta: kupowania stanowiących konkurencję firm i zmuszania użytkowników usług do korzystania wyłącznie z narzędzi reklamowych Google’a.

„Strategia Google’a od początku zakładała, że nie może być wyłącznie wyszukiwarką internetową, ale będzie się rozwijać i przejmie kontrolę nad reklamą online. Był jednak pewien problem: rynek reklam u wydawców treści kontrolował inny nieomal monopolista, DoubleClick – tłumaczył niedawno dziennikarz, autor książki „Goliath” i specjalista od monopoli w USA, Matt Stoller. – Serwery DoubleClick zajmowały niezwykle uprzywilejowaną pozycję, a narzędzia Google’a nie były w stanie się przebić”, bo wydawcy nie chcieli przechodzić przez „koszmarny” proces zmiany usługodawcy.

W tej sytuacji, kontynuuje Stoller, „ówczesny prezes Google’a Eric Schmidt zrobił to, co zrobiłby każdy porządny monopolista, gdy urząd nadzoru nie patrzy”. Kupił konkurencję i dzięki temu „wszedł w posiadanie wszystkich elementów niezbędnych do samodzielnego ustawienia tego rynku”. W ciągu 10 kolejnych lat Google połączył wszystkie te usługi w sposób skutecznie wykluczający rywali, przekonuje Stoller. Departament Stanu mówi właściwie to samo, nawet jeśli nieco bardziej rozwlekłym i najeżonym fachowymi terminami językiem.

Cios w niezależne dziennikarstwo

Gdyby jednak chodziło tylko o spór technologiczny i interes branży reklamy, sprawa nie byłaby tak istotna. Tym razem Departament Sprawiedliwości dał do zrozumienia, że idzie o coś ważniejszego: fundamentalne amerykańskie wartości. Na konferencji prasowej Garland i Gupta przypomnieli, że wolność słowa, nieskrępowana konkurencja i otwarty internet to uzupełniające się i kluczowe dla dzisiejszej demokracji kwestie.

Kierujący zespołem antymonopolowym Jonathan Kanter tłumaczył w niedawnym wywiadzie dla kultowego podcastu „Pivot”, że odbieranie mediom należnych przychodów przez Google’a niszczy cały mechanizm finansowania dziennikarstwa w liberalnej demokracji. Gdy media nie mają kontroli nad tym, komu i za ile mogą sprzedać reklamy, a niezależnie od rynkowych warunków cenę dyktuje ktoś inny – cały system staje się skrzywiony. Media nie są w stanie finansować dobrego i niezależnego dziennikarstwa, podupada więc debata publiczna, a wraz z tym obniża się jakość demokratycznej polityki. Nominację Kantera na stanowisko szefa zespołu antymonopolowego najgłośniej oprotestował… właśnie Google, domagając się wyłączenia z podobnych postępowań i zarzucając konflikt interesu. Słysząc tego rodzaju wypowiedzi Kantera, łatwiej zrozumieć dlaczego.

Ale retoryka całego Departamentu Sprawiedliwości nie pozostawia już złudzeń. „Google postępował w sposób naruszający zasady wolnej konkurencji i bezprawny, aby wyeliminować zagrożenie dla jego dominującej pozycji na rynku technologii dostarczania reklamy cyfrowej – mówił Garland. – Monopole zagrażają zasadom wolnego i uczciwego rynku, na którym opiera się nasza gospodarka. Niszczą innowacje, szkodzą przedsiębiorcom i pracownikom, podnoszą koszty dla konsumentów”. To istotna zmiana w porównaniu z poprzednią kadencją demokratów, gdy koncerny technologiczne były hołubione przez Biały Dom Baracka Obamy, a sekretarz stanu Hillary Clinton nie ustawała w przekonywaniu, że demokrację niesie światu amerykański sektor technologiczny. W tej chwili politycy i urzędnicy w USA boją się nawet, że potęga Wielkiej Technologii zagraża amerykańskiej demokracji.

Niech osądzą przysięgli

Dotychczas ani federalne agencje, ani poszczególne stany nie miały wielkiego szczęścia w sądowych starciach z korporacjami z Doliny Krzemowej. Sędziowie nie byli łaskawi dla argumentów przedstawianych przez stronę rządową. Tym razem Departament Sprawiedliwości wpadł na sprytny pomysł. Domaga się procesu przed ławą przysięgłych. Tak aby – jak na filmach! – prawnicy obu stron przedstawili swoje racje reprezentantom amerykańskiego społeczeństwa i przekonali ich do zajęcia stanowiska wobec zarzutów. Winny albo niewinny? To poważna zmiana: obie strony będą musiały przemówić ludzkim językiem, zamiast wymieniać najeżone skomplikowanymi terminami pisma prawnicze i kłócić się o precedensy za zamkniętymi drzwiami.

Proces w sprawie zagrożeń dla demokracji, w którym o winie w końcu zadecydują nie eksperci, ale także reprezentanci demosu? To dopiero będzie innowacja.

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AP/East News

Wydanie: 07/2023, 2023

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy