Skamielina

Jesteśmy świadkami sprawy dość niesłychanej, a równocześnie – obawiam się – sięgającej do najgłębszych trzewi naszego narodowego myślenia, naszych zapatrywań moralnych i historycznych. Oto więc w piśmie “Nasz Dziennik”, związanym, jak wiadomo, z “Radiem Maryja” i środowiskiem księdza Rydzyka, ukazał się jeszcze w grudniu ub. roku artykuł niejakiego Edwarda Staniewskiego poświęcony osobie nieżyjącego już od 1991 r. członka KOR-u, a także przewodniczącego nielegalnej wówczas PPS, literata Jana Józefa Lipskiego. W artykule tym Staniewski zarzuca Lipskiemu, znaczącemu działaczowi podziemnej opozycji, że w czasie, kiedy wprowadzono stan wojenny, Lipski wyjechał do Anglii na leczenie, był więc “wielkim nieobecnym” narodowej sprawy. “My poszliśmy siedzieć, a Lipski wyjechał leczyć serce do Anglii”, pisze z wyrzutem wobec zmarłego Staniewski. Nie o to chodzi, że to, co pisze Staniewski, jest nieprawdą. Jan Józef Lipski w momencie, kiedy wybuchł stan wojenny, rzeczywiście był za granicą na kuracji, ale wrócił najszybciej, jak tylko mógł i dostał się natychmiast do więzienia, co bez wątpienia przyspieszyło jego przedwczesną śmierć. Ów akt dobrowolnego poświęcenia się Lipskiego poświadczają wszyscy jego współtowarzysze z tamtych czasów, senator Krzysztof Kozłowski, pani Józefa Hennelowa z “Tygodnika Powszechnego”, ostatnio zaś zabrał głos w tej sprawie PEN-Club Polski, pisząc, że do insynuacji “Naszego Dziennika” “odnosi się z odrazą”. Nie dziwi mnie szczególnie powód, dla którego “Nasz Dziennik” obrał sobie właśnie J.J. Lipskiego, PPS-owca i masona, za przedmiot swoich insynuacji. Dziwi mnie natomiast coś zgoła innego, chociaż wyraz “dziwi” nie jest tu, niestety, całkiem stosowny. Otóż, jeśli oderwiemy się na chwilę od faktów, które “Nasz Dziennik” tak oczywiście i bezczelnie przeinacza – zarzut “Naszego Dziennika” wobec Jana Józefa sprowadza się w istocie do tego, że Jan Józef Lipski nie cierpiał, albo też cierpiał niewystarczająco. Jego obrońcy i przyjaciele ze szlachetnym oburzeniem protestują wobec tego zarzutu, odpierając go zdecydowanie i przekonywająco, nikt jednak nie okazał się na tyle odważny – a może bezczelny? – aby zapytać wprost: no dobrze, a gdyby Jan Józef Lipski rzeczywiście nie cierpiał wraz z innymi internowanymi czy uwięzionymi w stanie wojennym, gdyby nie wrócił z Anglii do więzienia, lecz tam pozostał, jak zrobiło to wielu zagrożonych, a także niezagrożonych uwięzieniem działaczy podziemia – to co właściwie? Czy umniejszyłoby to jego zasługi jako działacza KOR-u? Czy obniżyłoby to wartość jego myśli i poglądów społecznych? Czy przekreśliłoby to jego wpływ na ludzi, którzy do dzisiaj pozostają pod wrażeniem jego osoby? Otóż rzecz właśnie w tym, że takich pytań się w Polsce nie zadaje. Tkwi w nas bowiem zadawnione i uparte przekonanie, że ofiara, cierpienie, śmierć wreszcie, są to w istocie jedyne wartości, które naprawdę i ostatecznie utwierdzają sens ludzkich działań. Że są to wartości same w sobie, a także wartości nadrzędne. Działanie nawet najskuteczniejsze, lecz nie potwierdzone cierpieniem, uchodzi u nas za niepełne i nie całkiem cenne. Niedawno np. Adam Michnik w swoich polemikach z sędzią Nizieńskim napisał, że wprawdzie jest w stanie usprawiedliwić, a nawet uznać ludzi, którzy w minionym okresie, prowadząc swoją działalność, nie poddawali się cierpieniu, nie może jednak postawić ich na równi z tymi, którzy cierpienie związane z podziemną działalnością opozycyjną podjęli. Otóż warto chyba zauważyć, że patrząc od tej strony, cierpienia tego nie podjął taki np. Andrzej Wajda, Jerzy Turowicz, Jerzy Giedroyc mieszkający stale w Paryżu, a więc poza zasięgiem wszelkiej represji, prof. Aleksander Gieysztor, Krzysztof Penderecki, Tadeusz Różewicz i wiele dziesiątków lub setek innych wybitnych Polaków – których wpływ na formowanie się nowego oblicza naszego kraju trudno jest uznać za znikomy. Natomiast, jeśli wierzyć “Naszemu Dziennikowi”, podjął go na przykład Edward Staniewski. Czy świadczy to jednak naprawdę o nierówności zasług? Pamiętam, jak mój starszy syn, mieszkający i kształcący się we Francji, pojechał przed laty z francuską wycieczką szkolną do Londynu i wrócił stamtąd zadziwiony, że aż tyle ulic i placów nosi tam nazwy spektakularnych klęsk wojennych, jak Waterloo i inne. Wydawało mu się bezsensowne chrzczenie ulic imionami klęsk, zapominając, oczywiście, że owe klęski Francji są zwycięstwami Anglii i należy odwrócić perspektywę. Ale w Polsce nie byłoby to konieczne. Żyjemy bowiem w kulcie cierpienia, nieudanych powstań, niepotrzebnych śmierci, sądząc, że one właśnie są źródłem jakichś

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2000, 2000

Kategorie: Felietony