Spowiedź barda

Spowiedź barda

“Napój Ananków”, kolejny zjadliwy portrecik, jakim Kaczmarski rozstaje sięz własnym heroicznym wizerunkiem, dotyczy pobytu w “Radiu Wolna Europa”

Zasługi Jacka Kaczmarskiego dla polskiej racji stanu są dwojakie. W Polsce lat 80. podsycał pieśnią nadzieje wolnościowe – w latach 90. prozą powieściową uświadamia, ile w ówczesnych działaniach opozycyjnych było, prócz niekwestionowanego bohaterstwa, małości i cynizmu. Szkoda tylko, że jego powieści nie są przyjmowane z takim zapałem, z jakim śpiewano “Mury”. “Napój Ananków” (wydawnictwo Twój Styl 2000) – świeże rozliczenie barda z działalnością w polskiej rozgłośni Wolnej Europy – doczekało się tylko grzecznościowych notek w marginalnych pismach literackich. Szkoda – z całkiem praktycznych powodów. Gdyby podobna relacja powstała w czasach PRL-u, “Trybuna Ludu” drukowałaby ją w odcinkach na pierwszej stronie. A na dziś: targi w łonie współczesnej prawicy stałyby się bardziej zrozumiałe, gdyby byłym antykomunistom zajrzeć uważnym okiem w przeszłość. To, że na podobną rewizję zdobył się filar byłej opozycji, to honor dla niego i wyrzut sumienia dla tych, którzy na liście “autorytetów moralnych” zajęli jego miejsce.
Kolejny zjadliwy portrecik, jakim Kaczmarski rozstaje się z własnym heroicznym wizerunkiem, dotyczy pobytu w monachijskiej rozgłośni. Podejmuje temat na międzynarodowy skandal – Rosjanin, dezerter z Afganistanu i polski dziennikarz stacji “Wolność” zakładają rozgłośnię dla narodu Ananków, rzekomo gnębionego przez radzieckiego okupanta. Amerykanie wykładają pieniądze na audycje, częstotliwości i personel – do czasu, aż okazuje się, że nie istnieje nic takiego jak naród Ananków. Wówczas dają godziwą odprawę “dziennikarzom” i tuszują kompromitującą aferę. To międzynarodowa zgrywa: dzień powszedni w monachijskim radiu był znacznie mniej efektowny. Codzienny antykomunizm okazuje się – co zresztą wielokrotnie przypominał w wywiadach –

przykrym rytuałem,

odbywanym w przykurzonych wnętrzach. “Mrok ukrywa to, co powszednie, przygnębiające swą banalnością – czytamy we wspomnieniach radiowca. – Bezbarwny sufit, czerniejący po rogach, obłażącą z lakieru boazerię z drewnianych listewek, bezużyteczne świadectwo miernego gustu dekoratora wnętrz sprzed trzydziestu lat, burą wykładzinę podłogową, pokornego spowiednika stóp chodzących w kółko”. Tandeta przenosi się z wnętrz na charaktery. Obsada kadrowa radia “Wolność” to zawodowi antykomuniści, którzy nie rezygnują bynajmniej z przywilejów, jakie daje realny zachodni socjalizm. Aktów autokanibalizmu dopuszcza się niejaki Bozio, który regularnie daje sobie wycinać kolejne, mniej lub bardziej zbędne części ciała. Oczywiście nie za darmo. “Jako obywatelowi amerykańskiemu – czytamy – Boziowi przysługiwało podwójne ubezpieczenie. Niemieckie i amerykańskie. Ubezpieczenie amerykańskie akceptowało kopie rachunków. Oprócz tego za każdy dzień spędzony w szpitalu otrzymywał odszkodowanie, ponieważ nie mógł wykonywać pracy radiowca. W ten sposób dwa tygodnie w drogiej prywatnej klinice przynosiły mu równowartość małego samochodu”. Tych umiejętności nie nabywa się jednak na emigracji. Przywozi się je z kraju, razem z umiejętnością ślizgania się między układami. Stąd tak wielu w radiu “Wolność” byłych zdeklarowanych komunistów. Partyjną przynależność traktowali, oczywiście, jako formę przechowania własnych niezależnych poglądów w najtrudniejszych czasach. Poza

umiejętnościami
przetrwalnikowymi

radiowcy przenoszą na emigrację swojski słowiański bałaganik, który w “starym kraju” uważali za demoralizujący wytwór komuny. “Niedawno przyjechał tu z Pragi kurier Karty 77 – słyszymy o rozgłośni czeskiej. – Z narażeniem życia, a przynajmniej wolności, przywiózł jakieś ważne dokumenty. Nie mógł się dodzwonić do czeskiej sekcji. Nikt nie odbierał telefonu”. Inspekcja władz niemieckich wykrywa w prywatnych szafkach redaktorów baterię piersiówek. Szklanych – tych nie wykrywają “bramki” ustawione przy wejściach.
Rutynowych antykomunistów dławi przy tym tęsknota za krajem. Tyle że nie tym z landszaftów. Najbardziej doskwiera brak twardej komunistycznej procedury, która przywiodła ich do rozgłośni. Kolega narratora, antykomunista z rozgłośni antyradzieckiej, rozmarza się w trakcie rewizji dokonywanej przez skrupulatnych niemieckich policjantów: “Rosjanin, jak się przy wódce rozpłacze, to wiadomo, że jutro doniesie. A ci nie płaczą”.
Działalność autolustracyjna Kaczmarskiego ma już, o czym nie pamięta się niemal wcale, sporą metrykę. “Autoportret z kanalią” (1994) okazał się pierwszym

wysoce pożytecznym szokiem

dla czytającej części jego publiczności. Mniejsza już o to, że bard demaskował własną opozycyjną biografię – jednego z najwyżej noszonych na rękach ludzi tamtych lat. Ważniejsze są podpowiadane przez Kaczmarskiego uogólnienia, rozciągające się na całą generację. Oto środek lat 70. Błowskiego, powieściowe alter ego “barda “Solidarności””, rozpiera chęć szybkiej gierkowskiej kariery. Tyle tylko, że w Polsce działają już dwie grupy mecenasów: jeszcze partia premiuje “młodych zdolnych”, ale sfery opozycyjno-kościelne już kompletują własną elitę. Jak orientuje się więc bystry karierowicz? Owszem, pisze o biblijnych ilustracjach Rembrandta i drukuje swoje eseje w “Tygodniku Powszechnym”, ale nagabywany o to w gronie “młodych sekretarzy”, oburza się, że sfery klerykalne manipulują jego tekstami. Niecierpliwych karierowiczów wychwytuje SB i młody inteligent nie odżegnuje się od współpracy z organami, od których zależy przyznanie paszportu. Tyle tylko, że przy najbliższej okazji wskazuje prowadzącego go funkcjonariusza związkowcom, którzy dokonują na nim egzekucji robotniczą pięścią. Bard trafia na emigrację, gdzie

na pokaz cierpi biedę,

ale po cichu, dla poratowania własnych finansów, udostępnia swoje ciało pewnemu majętnemu staruszkowi. Co zresztą ma robić? Profesor – moralna podpora opozycji w Polsce, ale tu urzędnik nauki uzależniony od krajowych decyzji stypendialnych i paszportowych – nie podejmuje współpracy z własnym studentem, o którego rozpytuje SB.
W trakcie tułaczki bard natyka się na wybitną postać polskiego kabaretu, który jest jeszcze większym lawirantem niż on sam: po prostu bystrze kombinuje na styku władza-opozycja. Wyjeżdża na PRL-owski paszport do siedlisk opozycji w Stanach. Tutaj w tonacji “żeby Polska była Polską” zohydza reżim Jaruzelskiego, ale kiedy ponawia prośby o paszport, czyni to już jako “ambasador polskiej kultury”.
Tyle tylko, że owo lawiranctwo okazuje się nie tylko odruchem intelektualnej elity. Najszersze społeczeństwo spontanicznie kombinuje na tę samą nutę. Radość z “polskiego papieża” to przede wszystkim manifestacja przeciwko radzieckiej Rosji, uprawiana wedle tego samego rytuału, jakim świętowano zwycięstwa nad drużyną radziecką w meczach piłkarskich. A kiedy przychodzi ochota do zabawy, to nawet w najbardziej ponurych czasach stanu wojennego można sprzeniewierzyć nieco “darów”, aby się tym kosztem nieźle zabawić.
Jacek Kaczmarski – jako jeden z bardzo niewielu sztandarowych opozycjonistów poprzedniej dekady – podjął się w latach 90. pracochłonnej odbudowy własnego wizerunku. Relacjonował z aż nadto bolesną szczerością ciemne, wstydliwe i skrywane fragmenty biografii, które stały się udziałem całego pokolenia antykomunistów, którzy mieli odwagę, spryt, albo jedno i drugie naraz, by przeciwstawić się systemowi.
Tyle tylko, że za tym gestem stały wydarzenia, jakich wrażliwy bard i bystry obserwator po prostu nie mógł nie zauważyć. “W książce opisałem wydarzenie, którego uczestnikiem byłem sam – wspominał Kaczmarski fragment z trasy w czasach pierwszej “Solidarności” krótko po opublikowaniu “Autoportretu z kanalią”. – W pewnym mieście graliśmy koncert, a po nim poszliśmy z Danielem Olbrychskim przekąsić coś do stołówki. W bufecie był tylko zwiędły ser, ale zaraz podbiegł do nas jeden z działaczy i zaprowadził “panów artystów” za drzwi z matowego szkła, gdzie ustawione w podkowę stoły uginały się od tego wszystkiego, czego wtedy w Polsce brakowało. Odstaliśmy tam swoje z rękami na genitaliach, czekając aż przyjdzie miejscowy działacz-przywódca, uściśnie wszystkim dłoń, przywita i powie: “Czym chata bogata…”.

Wydanie: 04/2001, 2001

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy