Takie buty

Takie buty

Uwielbiam sztukę Andy’ego Goldsworthy’ego – facet chodzi po lesie i „interweniuje”: układa rzeźby z liści, na plaży z kamieni, na łąkach z patyków; wszystko to nietrwałe, ulotne, najczęściej pozostające tylko na fotografiach. Z buddyjską cierpliwością konstruuje misterne kształty z dziesiątek drobnych elementów, by potem przyglądać się, jak niszczeją. To artysta światowej i stabilnej sławy, który każdym swoim dziełem kontempluje niestabilność, kruchość i przemijanie – taki to paradoks. Łażę po lasach pasjami, niestety w polskim krajobrazie Goldsworthy nie działa, ale ilekroć zdarza mi się znaleźć artefakty porzucone w kniei, pozbawione swojej funkcji i stopniowo pochłaniane przez naturę, myślę o brytyjskim „landartyście”. Słupy, na których wyrosły drzewa, porzucone imbryki, w których zakwitło życie, a nade wszystko omszałe buty – te widuję regularnie i nie przestają mnie zdumiewać. Niegdyś przywoływały skojarzenia zgoła niewinne: a to jakaś para, zapomniawszy się w chruśniaku, wracała do wioski boso, a to dzieciak z wózka majtnął nóżką i matka w domu dopiero zauważyła brak sandałka, a to myśliwemu zacięła się flinta i, uciekając przed odyńcem, zgubił bambosz. Dziś, kiedy z woli narodu i jego demokratycznie wybranych władz w lasach przygranicznych masowo umierają ludzie pozbawieni pomocy, zagubione w gęstwinie buty utraciły niewinność – niezmiennie przywołują skojarzenia żałobne i rozpaczliwe. W dawnych czasach byłbym napisał tom opowiadań o leśnych butach, teraz tego nie zrobię z kilku przyczyn, nade wszystko zaś z jednej – nie jestem już pisarzem. „Jaką książkę pan teraz pisze?” – czuję, że mój mandat literata wygasł ostatecznie mniej więcej wtedy, kiedy przestano mi zadawać to pytanie. Zdarzało mi się odpowiadać wymijająco: „Takie tam drobiazgi, może się coś z nich ulepi”, potem już wprost: „Nie piszę żadnej książki, bo mnie na to nie stać”. Tak zwana kariera literacka w moim przypadku trwała mniej więcej tyle, ile aktywność zawodowa piłkarza – z grubsza dwie dekady, przy czym średniej klasy futboliści w tym czasie zarabiają na resztę życia, w przypadku przeciętnego literata (mam nadzieję, że nie zawyżam swoich kompetencji) o żadnych oszczędnościach mowy być nie może. Jeśli naprawdę bardzo łaskawy wydawca optymistycznie oferuje pięciocyfrową kwotę zaliczki za powieść, którą pisze się średnio dwa lata, łatwo obliczyć, że bez jakiegoś bazowego zatrudnienia autor z pisania nie wyżyje. Nawet jeśli jest uczciwy, pracowity, samotny i oszczędny. Napisałem w życiu z rozpędu parę książek, bo jedna z nich świetnie się sprzedała i pozwoliła mi dość beztrosko przeżyć połowę życia we śnie o nieśmiertelnej literackiej sławie – to i tak hojność losu, której nie sposób przecenić. O kwestii talentu nie ma co bajdurzyć, wszystko jest subiektywnym złudzeniem, liczy się aura dzieła i twórcy oraz kontekst czasu, w który ma się szczęście trafić. W dobie cancel culture oraz sensitive readers nawet żelazny kanon literacki rdzewieje – wszak nie ma autora, na którego nie dałoby się znaleźć jakiegoś kompromatu. Przepisywanie dzieł, aby zapewnić ich inkluzywność, na razie tyczy się wyłącznie tych fragmentów, które mogą razić współczesnego czytelnika, lecz przecież ten obszar jest określany arbitralnie. Za chwilę razić może nie tylko rasistowski bądź „fatshamingowy” opis, ale także archaiczny język, który trzeba będzie uwspółcześnić, hermetyczność przekazu, który trzeba będzie uprościć, nadmierna erudycyjność, która może obrażać czytelników gorzej wykształconych, etc. Nie napisałbym już żadnej książki choćby z tego powodu, że nigdy nie pisałem ich z myślą o bezbolesności lektury – im więcej było obrażonych, tym lepiej jako autor się czułem. Znam filmowców, którzy rozmyślają nad porzuceniem zawodu, od kiedy każdą scenę miłosną muszą konsultować z „koordynatorami intymności”, i nie mogę powiedzieć, żebym ich nie rozumiał. Sztuka przeżywa teraz erę nadzorców komfortu – aktorów, czytelników, widzów. Lepiej zamilknąć i przeczekać, pisząc pod pseudonimem seryjne produkty transportowane do strefy komfortu, w której odbiorcy mogą je bezpiecznie przeżuwać. Tak czynię, aby mieć czas na chodzenie po lasach i fotografowanie omszałego obuwia, o którym może jakiś pisarz kiedyś stworzy bezbolesny, ostrożny, delikatny, czuły, nikomu niesprawiający przykrości, dający do myślenia w sam raz tyle, by niczyjej umysłowości nie nadwyrężyć, cykl nowel. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 18/2023, 2023

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok