Uniwersytet i kapitalizm

Uniwersytet i kapitalizm

Kapitalizm jest żarłoczny i dlatego pochłania wszystkie te terytoria, które dotąd mu się opierały. Dzieje się tak również z uniwersytetem, czego Polska jest doskonałym przykładem. Wszystko zaczęło się wraz z reformą minister Barbary Kudryckiej. Ekipa jej młodych doradców, ewidentnie przesiąkniętych ideą rozciągnięcia logiki neoliberalnego kapitalizmu tak daleko, jak tylko się da, zaprojektowała reformę, która miała prowadzić do utowarowienia uczelni. Potraktowania uniwersytetu jako przedsiębiorstwa, które musi dbać o efektywność ekonomiczną, w tym – udaną sprzedaż swojego produktu i zadowolenie klientów. Proces ten jedynie pogłębiła reforma ministra Gowina. Jako libertarianin wierzył on w potęgę wolnego rynku i słuszność zasad jego działania jak w prawdy religijne. Obie reformy zmierzały w tym samym kierunku – ku powstaniu „uniwersytetu przedsiębiorczego”, kierującego się logiką działania neoliberalnego kapitalizmu z jego obsesją efektywności, konkurencji, mierzalności (nieszczęsna punktoza!) i pośpiechu. Pojawiły się takie pojęcia jak zysk, wcześniej w murach tej instytucji niespotykane. Senaty uczelni zaczęły godzinami rozważać kwestie finansowe, a dziekani – być rozliczani za zysk lub stratę swoich wydziałów. Największym uznaniem cieszyły się wydziały, które dostarczały najwięcej pieniędzy, a nie te, które miały najlepsze wyniki naukowe. Wiem, o czym mówię, bo przez wiele lat byłem członkiem senatu oraz dziekanem wydziału. Zawsze miałem wrażenie, że mówienie o zysku lub stracie w kontekście funkcjonowania uniwersytetu jest absurdalne, wszak to nie fabryka guzików. Jednak powszechne uznanie, że to coś naturalnego, skazywało mnie na status dziwaka (skądinąd typowy chyba los lewicowców w ciągu ostatnich trzydziestu kilku lat). Podobnie było wtedy, gdy miałem wątpliwości co do likwidacji stołówek studenckich tylko dlatego, że uniwersytet musiał do nich dopłacać. Dziś utwierdzam się w przekonaniu, że moje wątpliwości były uzasadnione, a studenci, którzy domagają się zmian, mają rację: potrzebujemy tanich stołówek, nowych domów studenckich i więcej wyższych stypendiów socjalnych, czyli tego, czym słusznie mógł się poszczycić poprzedni system ustrojowy. Uniwersytet nie jest po to, żeby zarabiać pieniądze. To nie korporacja nastawiona na zysk, studenci nie są klientami, a pracownicy naukowi sprzedawcami produktów. Nauka to nie wyścigi, a pośpiech jest wskazany jedynie w przypadku łapania pcheł. Konkurencja nie jest zła sama w sobie, szczególnie w nauce, ale współpraca i działania zespołowe są lepsze. Presja na wyniki ma pewien sens, lecz tylko wtedy, gdy nie zamienia się w nieznośne popędzanie, w stylu „pokażcie wreszcie, coście osiągnęli, bo uznamy was za próżniaków”. Wykładanie to nie jest dodatek do czegoś ważniejszego, a mianowicie uprawiania nauki, lecz podstawowa misja uniwersytetu. A ten jest wspólnotą naukowców, personelu pomocniczego i studentów. Wszystko, co rozbija tę wspólnotę, jest złe, np. wysyłanie pań sprzątających na samozatrudnienie, aby mieć jakieś oszczędności (głośny przypadek jednego z wiodących polskich uniwersytetów). W tym też sensie wymuszona przez ostatnią reformę koncentracja każdej dziedziny nauki wyłącznie na sobie (rady dyscypliny zamiast niegdysiejszych rad wydziału) jest błędna.  To skutek uboczny przekonania, typowego dla neoliberalnego nastawienia na efektywność za wszelką cenę, że specjalizacja jest lepsza niż szerokie zainteresowania. Tyle że uniwersytet to wspólnota ludzi, którzy, choć zajmują się różnymi dziedzinami nauki, powinni ze sobą rozmawiać i interesować się, co robią pozostali.  Tak jak w nieźle mi znanych kolegiach uniwersytetów w Cambridge czy Oksfordzie, gdzie wszyscy, zbierając się na wspólne posiłki, gawędzą ze sobą o swoich polach zainteresowań naukowych. Nieśpiesznie i z wzajemnym szacunkiem. To jest wspólnota, a nie dzisiejszy polski uniwersytet. Ten zamieniony został w korporację kapitalistyczną z typowymi dla niej zasadami jednoosobowej odpowiedzialności za wyniki (doprowadziła ona do ustanowienia jedynowładztwa nieusuwalnych dziekanów, którzy już nie muszą się liczyć z żadnymi ciałami kolegialnymi, a pracowników mogą traktować jak klientów, którym albo będą sprzyjać, albo nie), radą nadzorczą (wszak taka ma być funkcja wprowadzonych mocą nowej ustawy rad uczelni) i wziętą z systemu amerykańskiego kapitalizmu zasadą, że tyle jesteś wart, ile zrobiłeś ostatnio, a nie tyle, ile w ogóle osiągnąłeś. Uniwersytet i nauka potrzebują spokoju, czasu i zaufania. A także pieniędzy, bo bieda nie tylko stanowi barierę rozwoju nauki, ale i upokarza jej pracowników, szczególnie młodych, znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji materialnej. Tymczasem ich umysły i pasje to największy majątek, jaki mamy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 01/2024, 2024

Kategorie: Andrzej Szahaj, Felietony