Co roku organizatorzy przestrzegają, że to mogą być ostatnie Dni Świeckości, ale nigdy wcześniej te obawy nie były tak silne W Polsce po roku 1989 najlepiej czułby się Roman Dmowski. To jego pogrobowcy rządzą sceną polityczną. Sam Dmowski balansował między deizmem a ateizmem, przed śmiercią podobno wrócił na łono Kościoła, postanawiając zapalić Panu Bogu ogarek. Jednak w 1928 r. ogłosił w manifeście „Kościół, naród i państwo”, że „katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie, w znacznym stopniu stanowi jej istotę. Usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania narodu od religii i Kościoła, jest niszczeniem samej istoty narodu”. Przyznał Kościołowi rolę stabilizatora społeczeństwa, strażnika moralności. Po roku 1989 politycy, mniej lub bardziej świadomie, uczynili Kościół jednym z filarów władzy, instytucją, na której tę władzę opierają. Od Magdalenki do konkordatu Grę z Kościołem rozpoczęła już ekipa Wojciecha Jaruzelskiego. Tyle że wtedy była to gra interesów, w której czasem zyskiwała władza, a Kościół zawsze. W lata 90. Kościół wszedł jako akuszer nowego systemu, jego ociec chrzestny. Wszystkie decyzje okrągłostołowe zapadały wcześniej, w Magdalence, przy suto zastawionych stołach, pod bacznym okiem biskupów. W Pałacu nomen omen Namiestnikowskim, dziś siedzibie prezydentów RP, odbywało się teatrum na użytek pospólstwa. Od każdego rządu biskupi otrzymywali, co chcieli. Tylko SLD w krótkich okresach swoich rządów (1993-1997 i 2001-2003) próbował się targować i stawiać warunki. Ale były to sytuacje epizodyczne. Z kolei od PiS Kościół otrzymywał wszystko: nieruchomości, beneficja, pieniądze. I bezkarność. Zaczęło się od religii na telefon. Jeden telefon biskupa do ministra wystarczył, by katecheza wróciła do szkół. Być może parę telefonów było potrzebnych, aby przygotować ustawę o ochronie życia poczętego. Życie po urodzeniu nie wymaga specjalnej troski. Nie wiemy, co było potrzebne do podpisania konkordatu, być może wystarczyła jedna kolacja z prymasem i audiencja u papieża. Przyjęta w referendum konstytucja nigdy nie miała aprobaty biskupów, mimo że pisali ją po części członkowie Klubów Inteligencji Katolickiej, a do preambuły wprowadzono potwierdzenie istnienia Boga. Konstytucja dopuszcza wyrażanie opinii przez tych, którzy uznają inne systemy wartości, ale praktyka ostatnich lat pokazuje, że władza i wspierający ją biskupi niespecjalnie mają ochotę wysłuchiwać tych, którzy nie dostąpili łaski wiary. Jak słusznie wypominają biskupi, konstytucja ani nie wprowadza rozdziału państwa od Kościoła, ani nie deklaruje świeckiego państwa. Wręcz przeciwnie, zapisy o poszanowaniu autonomii Kościołów, wzajemnej niezależności państwa i Kościołów przy deklaracji współpracy otwierają szerokie pole do interpretacji. A wprowadzenie do konstytucji zapisów o konkordacie dodatkowo podkreśla wyjątkową pozycję, jaką przyznano Kościołowi katolickiemu w Polsce. Od konkordatu do traktatu akcesyjnego Ratyfikacja konkordatu była pierwszą decyzją rządu Buzka, ostatniego rządu posolidarnościowego, który połączył działaczy dawnej opozycji. To był rząd Unii Wolności, dawniej Unii Demokratycznej, co jest poniekąd symptomatyczne. Otarło się o niego wielu aktywnych dziś polityków, wielu też zdążyło już zmienić przynależność partyjną. W tamtym rządzie Leszek Balcerowicz siedział ramię w ramię z Lechem Kaczyńskim, Bronisław Komorowski obok Kazimierza Michała Ujazdowskiego, Jan Szyszko obok Hanny Suchockiej. Rząd powstał pod hasłem dokończenia transformacji. Przeprowadzono wiele zmian strukturalnych, m.in. wprowadzono system emerytalny, który dziś następcy tamtego rządu likwidują. Koszty obu transformacji ponieśli obywatele. Reformy rządu Buzka doprowadziły wszystkie tworzące go partie do upadku, ale politycy bez problemów przepłynęli do nowych partii, zasilając Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość. Fundamenty pod państwo klerykalne zostały jednak położone. Po wyborach powstał rząd współtworzony przez SLD, który nie był w stanie, a po części nie miał w planach, odwracać reform rządu Buzka. Postawił sobie za zadanie wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej. Unia miała być gwarantem polskiego dobrobytu, polskiej demokracji, polskiego bezpieczeństwa. Pamiętając o doświadczeniach związanych z referendum konstytucyjnym, SLD szukał europejskiego konsensusu. Niestety, opozycja albo histerycznie broniła Nicei – jak Jan Maria Rokita w imieniu Platformy Obywatelskiej – albo – jak świeżo powstałe na gruzach PC Prawo i Sprawiedliwość – forsowała koncepcję Europy narodów, czyli czegoś zupełnie przeciwnego niż integracja europejska. Leszek Miller zwrócił się










