Dywan nad deptakiem

Dywan nad deptakiem

Nie ma niczego smutniejszego niż wyprzedaż podwórkowa. Dziś pod moim blokiem 10-letni chłopiec z kręconymi włosami sprzedaje niebieską klatkę po śwince morskiej. Obok niego dwie kobiety w kolorowych opaskach na włosach wyprzedają trylogię Larssona i mocno zużyte powieści Sapkowskiego. Obok duży pan z dwoma rzędami rękodzielnych miseczek, a dalej mamy i córki, które na kocach ustawiły koniki Pony z różową grzywką, metalowe nakręcane bączki pokryte emalią, plastikowe minikuchenki pełne maleńkich garnków i patelni. Gry planszowe, pluszowe zabawki. Ale przecież ktoś im powierzał sekrety, ktoś je przytulał. Kiedy przestało się je kochać, kiedy zyskały status śmiecia? Wypierane przez ekrany komputerów szklane oczy miśków zerkały na mnie ponuro. – Wstydziłabym się – pomyślałam. – Wstydziłabym się wynosić na zewnątrz swój dom, to, czym jest wypchany, flaki zjechane rozkładać na dywanie i stać tam jako zużywacz rzeczy, master of disaster, ciotka klamociara.
Ciepły, lekko przydymiony wrzesień. Przez cały dzień myślałam o tamtej śwince morskiej: na pewno miała ładne imię. Jakiś Puszek albo Leon gryzie teraz trawę od spodu. Obrazek z chłopcem i klatką to nie był obrazek o biedzie, tylko o śmierci. To mogła być pierwsza w życiu chłopca śmierć czegoś/kogoś ciepłego. Z miejsca stał się dorosły, z miejsca zaczął się bać. Tak oto sobie myślałam, a czarny nastrój wciągał mnie jak lej. I spadałam, czułam, że spadam, czekałam, aż ktoś mnie zatrzyma: zadzwoni pijany i powie, że mnie kocha albo zabije, żeby coś się działo. Tymczasem po prostu robiłam zupę, zabrakło mi przecieru Pudliszki i poszłam tam jeszcze raz, pod sklep, między sąsiedzkie kramiki. Przy kocach i plandekach kręciły się psy, dzieci biegały w tę i z powrotem podekscytowane (tworzyły handel alternatywny: wymianę lalek i bransoletek jak w rytuale Kula na wyspach Nowej Gwinei). Nisko zawieszone słońce wysyłało żółte promyczki, piegi tańczyły na nosie trzylatki. Ktoś wyciągnął nalewkę i łyknął radośnie. Widać było gołym okiem, że nawiązują się nowe przyjaźnie, osiedle aktywizuje się, deptaczek przed sklepem zaczyna spełniać niegdysiejszą społeczną funkcję małego rynku i nagle zdaję sobie sprawę, że to archetyp międzyludzkiej komunikacji. Miło, że postawili kwietniki, rośnie rumiana jarzębina, a na rogu postawiono gigantyczną skałę, na złość kierowcom zajadle eksplorującym chodniki. Ale miejska funkcja osiedla zależy od mieszkańców. A ci tutaj – zamiast śmierci robią życie – jak mogłam to przeoczyć?
Biegnę do domu i wynoszę kolejno: kretyński skórzany płaszcz, w którym wyglądam jak esesman, pęk kluczy do nie-wiadomo-czego (po co ktoś miałby kupować obce klucze do nie-wiadomo-czego?), termos, który nigdy nie został użyty w cywilizacji Starbucksa i Green Coffee, kubek z reklamą psiej karmy i napisem „Mięsożercy” (zawsze mnie lekko mdli, kiedy z niego piję), niebieski stepper z Decathlonu kurzący się pod biurkiem jak wyrzut sumienia, delikatne urządzenie do depilacji nóg. Wszystkie te skarby z piekła rodem układam na czerwonym tureckim dywanie. Inni witają mnie serdecznie, dotykają moich przedmiotów, przymierzają płaszcz, ważą w ręce klucze: ciekawe, czy będą pasować do ich różnych drzwi: mieszkań, komórek, biur i garaży. Co jeszcze można otworzyć, co jest w środku i jeszcze głębiej, dalej? Klucze cieszą się największą popularnością, są bowiem obietnicą czegoś niewyobrażalnego. Ci, którzy je kupili, siadają ze mną na dywanie. Dywan unosi się nad ziemię, przykrywamy się esesmańskim płaszczem, pijemy kawę z termosu, raz po raz ktoś trenuje na stepperze. Wiadomo, że najlepiej trenuje się w powietrzu, wczesną, ciepłą jesienią, kiedy wszystko wydaje się takie nierzeczywiste.
Z góry osiedle wygląda jak czerwona podkówka, inni też odlatują na swoich dywanach. Wrocław staje się kolorową makietką, krzyżówką, potem widzimy Polskę, wilgotną i soczystą jak dojrzałe warzywo. Planeta robi się mała, wkładam ją do buzi, jest gazowana i musuje, łaskocze mnie w język. Ma smak cytrynowej oranżadki. Połykam ją i na chwilę robi się ciemno, a potem budzę się we własnym łóżku, w skórzanym płaszczyku, w ręku mam klucz, nareszcie, zgubiony kilka dni temu klucz do skrzynki na listy. Schodzę i wyjmuję list. To zaproszenie do wzięcia udziału w wyprzedaży podwórkowej. Myślę sobie, dlaczego nie, dlaczego nie. I decyduję się.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy