Chamstwo nadzwyczajne

Chamstwo nadzwyczajne

Oddaję felieton trzy dni przed galą finałową Nike, niegdyś największej, by nie rzec jedynej ekscytującej nagrody literackiej w Polsce, dziś już świecącej nieco przytłumionym blaskiem w szeregu równie lukratywnych wyróżnień dla prozaików, poetów, eseistów, reportażystów, biografów, tłumaczy, debiutantów – ach, jakież to piękne czasy dla autorów… Książki sprzedają się coraz gorzej, zatem rozliczne nagrody należy traktować jako system odszkodowań dla najzdolniejszych. Reguły wyłaniania finalistów poprzez kolejne etapy nominacji mają na celu zwrócenie uwagi czytającej garsteczki na więcej niż jeden tytuł, ba, uczynienie z niej garstki, a może nawet sporej garści, bo wysokonakładowa prasa publikuje wywiady z nominatami, w których nierzadko łacniej i więcej mówią rzeczy istotnych, niźli to się im udało napisać w książkach. Niebezpieczeństwo wiekopomnych przeoczeń maleje, ale wyeliminować zupełnie się go nie da; „za moich czasów” autorzy mogli być odrzuceni najwyżej przez cztery gremia (Nike, Kościelscy, Paszporty „Polityki”, Nagroda Fundacji Kultury), dziś brak nominacji do którejkolwiek z rozlicznych nagród zawsze mogą sobie powetować znalezieniem swojego nazwiska na tzw. długiej liście Angelusa, na którą z automatu trafia właściwie każda proza wydana w Polsce, o ile tematycznie choć ociera się o kwestie Mitteleuropy.

Uporczywie pomijanym i permanentnie ignorowanym autorom, którzy są przekonani o tym, że spotyka ich niesprawiedliwość, życzę, aby nie łamali piór, a nawet nie wykrzywiali stalówek, bo charakter pisma dziś uznawany za bazgroły znienacka może stać się modnym i hołubionym. I odwrotnie – podnieceni jurorzy nominują, by potem z pasją denominować, gdy ktoś zanadto urośnie. Krytycy wyszukują debiutantów, by z dumą obwołać ich „swoimi odkryciami”, ale z jeszcze większą rozkoszą ostrzeliwują piedestały, aby się puszyć: „To ja go pierwszy schlastałem”.

Literatura nie jest zlewnią, do której prędzej czy później trafi każdy pisarski strumień, przedtem wpadłszy do głównego prądu. Trzymając się metaforyki hydrologicznej, należałoby uznać, że po bibliotecznych kniejach kryją się rzeki okresowe i bezodpływowe jeziora, w których zanurzenie przynosi rozkosze nieporównanie większe niźli tłumne plażowanie u brzegu morza.

Wszelako finały Nike rokrocznie śledzę w zaciszu domowym, zaproszenia na galę grzecznie oddaję potrzebującym, wzruszam się niezmiennie, gdy w oczach laureata odbija się blask fleszy, a potem radość miesza się z przerażeniem, że trzeba wystąpić, wygłosić mowę dziękczynną i okrasić ją bon motem. Bo najchętniej zemdlałoby się na miejscu i obudziło w klinice pod opieką pielęgniarek. Wiem, co piszę, bo kiedy w prekambrze ustrzeliłem nikowski swój dublet (nagroda główna i laur czytelników), musiałem wychodzić na scenę dwukrotnie i już po tym pierwszym wyjściu modliłem się w duchu, by posążek Zemły otrzymał kto inny, bo języka w gębie i rozumu we łbie mi zbraknie, a stres skracający życie o dekadę nie jest wart czeku na stówę. Bywali tacy laureaci, którym adrenalina wzmagała retoryczne talenty: Jurek Pilch np. zagrał paradoksem, mówiąc, że jest „tak bardzo zaskoczony, że aż nie jest zaskoczony”, a potem dedykował swoim wrogom chiński aforyzm o cierpliwym czekaniu na brzegu rzeki, aż ich trupy spłyną z nurtem. Andrzej Stasiuk z kolei tak się znarowił wywołany przez przewodniczącego Berezę po błędnym imieniu Stanisław, że jako pierwszy w historii powiedział, iż… nic nie powie, tym samym otwierając furtkę dla przyszłych zwycięzców introwertyków. Bywały w historii nagrody skandale, które nie pozostawały bez wpływu na jej werdykt: gdyby np. Kinga Dunin nie wyoutowała Ignacego Karpowicza jako partnera sekretarza kapituły, pewnie byłby dostał zasłużoną statuetkę za wyśmienite „Ości”, a tak jury dla świętego spokoju nagrodziło Karola Modzelewskiego za jego skądinąd nadzwyczaj smaczne w lekturze wspomnienia. Zdarzały się werdykty skrajnie chybione, o których zmilczę, dość mi powiedzieć, że ostatnia arcydzielna proza, którą jurorzy odważyli się nagrodzić, to dla mnie „Pióropusz” Mariana Pilota.

Spośród tegorocznych finalistów wyraźnym faworytem jawi mi się Kacper Pobłocki, którego „Chamstwo” jest zarazem wyśmienitą dysertacją antropologiczną, jak i brawurowo napisanym esejem historycznym, co ważne – wpisuje się w gorący i ważki spór o chłopskie korzenie i folwarczne źródła współczesnych konfliktów społecznych w Polszcze (tak autor nazywa naszą ojczyznę-pańszczyznę). Po „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera i „Ludowej historii Polski” Adama Leszczyńskiego przyszła w dziedzinie badań nad polskim niewolnictwem pora na literackiego Świętego Graala: rzecz ważką i zarazem wyborną literacko.

Wydanie: 2022, 41/2022

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy