Protestujący po śmierci George’a Floyda próbują obalić mit, że dzisiejsze Stany Zjednoczone są już krajem rasowej równości 8 minut i 46 sekund. Tyle trwało brutalne zatrzymanie 46-letniego czarnoskórego mieszkańca Minneapolis, którego domniemanym wykroczeniem było zapłacenie fałszywym banknotem 20-dolarowym. Choć George Floyd był mężczyzną postawnym, miał też za sobą pięcioletni pobyt w więzieniu za kradzież, to wciąż trudno uzasadnić fakt, że do interwencji w jego sprawie stawiło się aż czterech policjantów. Jeszcze trudniej – że zdecydowali się go obezwładnić, rzucić na asfalt i użyć zwierzęcej wręcz siły, by nie pozwolić mu się uwolnić. Przez te 8 minut i 46 sekund Floyd był duszony kolanem i krępowany przez Derecka Chauvina, 44-letniego policjanta, wydalonego już ze służby. Trzej pozostali mundurowi otaczali radiowóz, upewniając się, że ani Floyd nie ma szans na ucieczkę, ani nikt spośród nagrywających zatrzymanie gapiów nie zdecyduje się mu pomóc. Te 8 minut i 46 sekund z poniedziałkowego wieczoru 25 maja podpaliło Amerykę. Od kilkunastu już dni cały świat ogląda ją niespokojną, protestującą, krzyczącą z żalu po śmierci Floyda i z wściekłości z powodu policyjnej przemocy. I choć oczywiście obecne protesty są pod wieloma względami bezprecedensowe – wyprowadziły na ulicę tysiące ludzi wszystkich kolorów skóry, w zglobalizowanym świecie szybko przeniosły się na inne kontynenty, a dzięki mediom społecznościowym zmobilizowały ogromne zasoby finansowe – w swojej naturze i swoim źródle nie są niczym nowym. W historii Stanów Zjednoczonych to nie pierwsze takie 8 minut i 46 sekund policyjnej brutalności i nie pierwsze takie dni, kiedy wściekła, ignorowana i prześladowana część narodu mówi dość. Hasłem wypisanym na kartonie, ale i kamieniem rzucanym w radiowóz. W ciemnym zaułku historii Ameryka już w tym miejscu była. Ostatni raz na taką skalę – w kwietniu 1968 r., kiedy w Memphis zamordowany został Martin Luther King. Ale wcześniej jej wizyty w tym ciemnym zaułku własnej historii, przypominającym o latach niewolnictwa, sankcjonowanej prawem segregacji rasowej, samosądów i prześladowań, bywały częste i regularne. Jak choćby w lipcu 1955 r. Wtedy w Money, malutkiej wiosce w stanie Missisipi, tak małej, że nawet nieuznawanej przez władze stanowe za coś więcej niż zgrupowanie kilkunastu domów, zamordowany został 14-letni Emmett Louis Till. Czarnoskórego chłopca życia pozbawiło dwóch białych mężczyzn – Roy Bryant i J.W. Milam. Wymierzyli mu sprawiedliwość, tak jak ją rozumieli, bo rzekomo dopuścił się czynu w ich oczach obrzydliwego, wręcz zaburzającego naturalny porządek rzeczy. Nastoletni Till miał nieproszony odezwać się do 21-letniej żony Bryanta, Carolyn, a nawet „czynić jej awanse”, jak opisywała to wówczas prasa. Biała kobieta złożyła na chłopca skargę na policji, twierdząc, że jego zachowanie nosiło znamiona molestowania. W sądzie Till nie mógł się bronić, bo przewodniczący składu sędziowskiego z góry uznał jego zeznania za niespełniające kryteriów formalnych. Ta niesprawiedliwość, choć jawna i gwałcąca prawa obywatelskie, nie była jednak w sprawie Tilla najgorsza. Nie czekając na i tak rasistowskie działania wymiaru sprawiedliwości, Bryant i Milam wzięli sprawy w swoje ręce. Uprowadzili Tilla z domu jego wuja, wywieźli daleko poza zabudowania Money, brutalnie skatowali, doprowadzając do śmierci. Żeby jednak mieć całkowitą pewność, że wymierzyli chłopcu najsurowszą z kar, po wszystkim jeszcze zmasakrowali jego zwłoki, przestrzelili mu głowę i wrzucili ciało do rzeki Tallahatchie, jednego z dopływów Missisipi. W latach 50., a nawet na początku lat 60. linczowanie czarnoskórych Amerykanów było wciąż powszechnym zjawiskiem na południu kraju. Biali, którzy dopuszczali się samosądów, byli nie tylko tolerowani przez prawo i władze, ale też popierani przez sporą część opinii publicznej. Z dzisiejszego punktu widzenia można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że niekiedy stawali się gwiazdami. Po procesie w sprawie morderstwa Tilla uniewinnieni przez całkowicie białą ławę przysięgłych Bryant i Milam udzielali wywiadów na lewo i prawo, a w rodzinnym stanie Missisipi traktowano ich jak bohaterów. Rok po zabójstwie 14-latka gościli nawet na łamach dwutygodnika „Look”, wówczas jednego z najpoczytniejszych magazynów lifestyle’owych. Przepytywał ich William Bradford Huie, ikona amerykańskiego dziennikarstwa. Obaj mężczyźni czuli się w równym stopniu dumni ze swoich poczynań i bezkarni wobec prawa, więc bez większych wątpliwości przyznali się reporterowi,