Gwizdek na drugą połowę

Gwizdek na drugą połowę

Jak jeden dzień? Jak z bicza trzasnął! W mgnieniu oka! Kiedy zleciało mi to pół wieku?! To jakiś żart! Inni to mają dobrze, życie przed nimi – myślę sobie i natychmiast powinienem tę myśl zdusić, a raczej przekomponować tonację z molowej w dur – inni mają dobrze, ale ja mam doskonale, miewam się świetnie, żyję klawo. Powinienem, ale już nie umiem. Automatyzmy motywacyjne niegdyś nakazywały mi nie mieć marzeń, tylko cele – dziś już takiej energii we mnie nie ma.

Naczelnym celem jest święty spokój, a doświadczenie uczy, że o niego najtrudniej – to marzenie głowy ściętej. Nie mam spokoju i go nie zaznam, byłoby zresztą nieetycznie do niego zmierzać w czasie wojny i zbliżającej się apokalipsy „ostatecznie zbydlęconej ludzkości”. Tak mawiał idol mojej młodości, naczelny katastrofista okresu międzywojnia Stanisław Ignacy Witkiewicz, który nie musiał dożyć militarnych efektów rozszczepienia jądra atomowego, by wieszczyć zagładę. Podciął sobie żyły, mając lat 54, co w czasach mojej najintensywniejszej fascynacji jego osobą sprawiało wrażenie wieku matuzalemowego; Witkacy na fotografiach z późnych lat 30. jawił mi się jako brzuchaty dziad.

Teraz, gdy właśnie sam przekroczyłem Rubikon pięćdziesiątki, a zatem statystycznie przeżyłem dwie trzecie swojego żywota, widzę sprawy inaczej. To jeszcze nie starość – półwiecza można dożyć na oparach młodzieńczego paliwa, ale to ten moment, kiedy ludzie, którzy „się nie zabezpieczyli na stare lata”, jakkolwiek to rozumieć, popadają w depresję, szaleństwo lub idą na tory. Dzieci dorastają i odchodzą od rodziców, żony przekwitają i odchodzą od zmysłów, nabrzmiałe złudzenia pryskają w popłochu i człowiek zostaje sam wobec nieubłaganego faktu, że będzie już tylko gorzej: wolniej, słabiej, samotniej. Większość widomej ludzkości jest już ode mnie młodsza – oprócz świata polityki, w którym niezmiennie panują gerontokracja i patriarchalizm, a co za tym idzie medialna nadobecność wszelkiej maści dziadów.

Dzień okrutnie okrągłego jubileuszu spędziłem na spełnianiu zachcianek – poszedłem w góry wytarzać się w bukowych liściach, odwiedziłem matkę i przyrodnie rodzeństwo (z racji wieku i dotkliwych schorzeń samo ich istnienie jest już dla mnie prezentem) i zajrzałem na mały stadion, by zobaczyć wielki mecz. Co prawda, nigdy w tym miejscu nie piszę o sprawach sportowych, ale uczynię urodzinowy wyjątek – u mamy za płotem, na boisku Rekordu Bielsko Biała odbył się w zeszłym tygodniu mecz historyczny z wielu względów. W ramach rozgrywek o Puchar Polski do trzecio-, czyli de facto czwartoligowca przyjechała nadziewana gwiazdami Pogoń Szczecin z Kamilem Grosickim na czele i zamiast dać tubylcom lekcję futbolu, sama otrzymała lekcję waleczności i techniki.

Mecz rozpoczęto o nietypowo wczesnej porze, bo na stadionie nie ma sztucznego oświetlenia, a słońce zachodzi wpół do szóstej – tymczasem po trzech godzinach walka wciąż trwała i wyglądało to, jakbyśmy mieli nie tylko zmierzchu, ale i zimy doczekać na trybunach. Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem: po dwa gole w regulaminowym czasie, po jednym w dogrywce, a potem 28 (dwadzieścia osiem, to nie pomyłka) rzutów karnych!!! Futbol jeszcze raz okazał się metafizycznym remedium na Weltschmerz, oto ja, obolały od wanitatywnych przeczuć jubilat, zobaczyłem, jak mecz życia rozgrywa u końca kariery Tomasz Nowak, strzelając gola z połowy boiska i po profesorsku dyrygując skazywaną na pożarcie czeredką bielskich juniorów. Dramaturgia też układała się w metaforę – gospodarze przygnietli rywali młodzieńczym entuzjazmem, ale zaczęli opadać z sił i zanosiło się na klęskę, lecz oto podnieśli się i ponieśli los aż po najdłuższą w historii serię jedenastek. Owóż, zamiast płakać nad tortem z 50 świeczkami, powziąłem decyzję, by na pohybel peselowi dożyć dogrywki, a nawet rzutów karnych – tak, to dopiero druga połowa się zaczęła. Nie dam się, psiakrew, zdjąć z boiska. Wynik wciąż jest otwarty.

Wydanie: 2022, 44/2022

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy