Le Pen poza kordonem

Le Pen poza kordonem

French far-right Rassemblement National (RN) leader and Member of Parliament Marine Le Pen (L) shakes hands with France's President Emmanuel Macron after talks at the presidential Elysee Palace, in Paris, on June 21, 2022, two days after France's legislative elections. - France's President Emmanuel Macron hosts political party chiefs in a bid to break the impasse created by the failure of his coalition to win a majority in parliamentary elections. (Photo by Ludovic MARIN / POOL / AFP)

Francuskie wybory do parlamentu stały się okazją do zaciętej walki Macrona z lewicą, ale największymi wygranymi okazali się nacjonaliści Marine Le Pen w wyborczy wieczór nie musiała udawać radości. – Zgromadzenie stanie się bardziej narodowe – wołała do zwolenników w niewielkiej sali w miasteczku Hénin-Beaumont na północy Francji. Liderka skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego osiągnęła 20 czerwca historyczny sukces – wprowadziła do francuskiego parlamentu 89 deputowanych. To ponad 11 razy więcej niż udało się jej wprowadzić poprzednio, w 2017 r. Do tej pory we wszystkich wyborach od początku lat 80. skrajna prawica zdobyła w sumie zaledwie 44 mandaty. Na pierwszy rzut oka liczba 89 miejsc w 577-osobowym parlamencie nie robi wielkiego wrażenia. Zwłaszcza że równo dwa miesiące wcześniej Le Pen w drugiej turze wyborów prezydenckich uzyskała przeszło 40-procentowe poparcie. Tyle że do tej pory dobre wyniki Marine czy jej ojca Jeana-Marie w głosowaniu na głowę państwa nigdy nie przekładały się na mandaty w Zgromadzeniu Narodowym. Żeby to zrozumieć, trzeba przyjrzeć się specyficznemu francuskiemu systemowi wyborczemu. I praktykowanej przez dekady zasadzie „republikańskiej zapory”, która w tym roku okazała się całkowicie nieszczelna. Bat na komunistów Obecna V Republika narodziła się w 1958 r., gdy gen. Charles de Gaulle, sfrustrowany chaosem i parlamentarnymi przepychankami powojennych lat, postanowił wprowadzić w kraju ustrój skupiający władzę wokół silnego prezydenta. Warunkiem nowego porządku stało się ukrócenie parlamentarnego rozdrobnienia, a środkiem do tego celu – jednomandatowe okręgi wyborcze. Ta teoretycznie najprostsza ordynacja została jednak we Francji skomplikowana. Nie tak jak Brytyjczycy czy Amerykanie, Francuzi wybierają posłów w JOW-ach nie w jednej, a w dwóch turach. System wygląda w ten sposób – jeśli któryś z kandydatów w danym okręgu już w pierwszej turze otrzyma ponad 50% głosów odpowiadających co najmniej 25% liczby wszystkich zarejestrowanych wyborców, dostaje się bezpośrednio do parlamentu. Jeśli nie, co zdarza się dużo częściej, konieczna jest druga tura. Wchodzą do niej ci kandydaci, którzy w pierwszej otrzymali co najmniej tyle głosów, ile wynosi jedna ósma liczby zarejestrowanych wyborców w okręgu, lub dwóch kandydatów z najwyższymi wynikami. Teoretycznie w drugiej turze mogłoby zatem być nawet ośmiu pretendentów do mandatu, jednak w praktyce niezwykle rzadko zdarza się, by było ich więcej niż trzech, a w ogromnej większości drugie tury to po prostu pojedynki. Ten skomplikowany system miał dla de Gaulle’a ważną zaletę – praktycznie eliminował z parlamentu komunistów, którzy cieszyli się wtedy we Francji wysokim, niemal 20-procentowym poparciem. Ich kandydaci, nawet jeśli uzyskiwali największą liczbę głosów w pierwszej turze, w drugiej musieli się mierzyć ze zjednoczonymi siłami swoich przeciwników i ostatecznie zazwyczaj nie zdobywali mandatów. Gdy w XXI w. w siłę urosła skrajna prawica – najpierw pod przywództwem Jeana-Marie Le Pena, a potem jego córki Marine – parlamentarna ordynacja zadziałała przeciwko niej. Reszta francuskiej klasy politycznej stosowała się do zasady nazywanej „zaporą” lub „frontem” republikańskim – jeśli w grę wchodziło gdzieś zwycięstwo lepenistów, należało odłożyć na bok własne spory i poprzeć jednego kandydata, by zapobiec wygranej nacjonalistów. Skrajna prawica była konsekwentnie otaczana „kordonem sanitarnym”. Tak też miało się stać w tym roku. Choć Zjednoczenie Narodowe w pierwszej turze wyborów parlamentarnych zdobyło ponad 18% głosów, renomowane instytuty w przewidywaniach dawały im zaledwie od 20 do 45 mandatów po drugiej turze. Szacunki te okazały się całkowicie nietrafione, a francuskie media od razu po zakończeniu głosowania zaczęły ogłaszać śmierć „republikańskiej zapory”. Bez solidarności Co więc poszło nie tak? Paradoksalnie Zjednoczeniu Narodowemu pomogło to, że w ostatnich tygodniach pozostawało nieco na uboczu publicznej uwagi. Tegoroczną kampanię zdominowało starcie obozu prezydenta Emmanuela Macrona występującego pod szyldem La République en Marche (LREM) i szerokiej koalicji NUPES, dowodzonej przez charyzmatycznego, skrajnie lewicowego Jeana-Luca Mélenchona. 71-letni Mélenchon, który w kwietniu otarł się o drugą turę wyborów prezydenckich, buńczucznie zapowiadał zdobycie większości i obsadzał się w roli premiera, z którym będzie musiał kohabitować Macron. Sondaże wcale nie wykluczały takiej możliwości, więc proprezydencki obóz swoje najcięższe armaty skierował właśnie w stronę lewicy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 27/2022

Kategorie: Świat