Nie zamierzam sądzić się z gówniarzami

Po programie „Misja specjalna”, którego nie oglądałem, a w którym ogłoszono, jakobym był tajnym agentem Służby Bezpieczeństwa, powiedziałem Polskiej Agencji Prasowej, że jest to kłamstwo i nie zamierzam zajmować się więcej tą sprawą. W rozmowie zaś z „Dziennikiem” (2-3.12.br.) powtórzyłem, że nie mam zamiaru występować do sądu przeciwko autorom programu, ponieważ „mam pogardę dla tego wszystkiego. Nie mam zamiaru sądzić się z gówniarzami (…). Nie będę udowadniał, że nie byłem wielbłądem”. Podobne stanowisko przekazałem kilku innym dzwoniącym do mnie i szukającym sensacji rozgłośniom i pismom. Podtrzymuję to stanowisko w całej rozciągłości, w czym utwierdza mnie dodatkowo istna fala telefonów i listów od przyjaciół, znajomych, a także nieznanych mi osobiście osób, sugerujących, abym nie dawał się wciągnąć w rozlane przez „Misję specjalną” szambo. Wszystkim tym osobom serdecznie dziękuję. Jeśli więc teraz zabieram jednak głos, to dlatego, że sprawa ta dotyczy nie tylko mnie, ale ma szerszy sens społeczny. Na początek jednak ciekawostka: autorzy „Misji specjalnej”, w tym jakaś pani Gargas, zapewniają („Rzeczpospolita”), że przed nadaniem swego programu próbowali „dotrzeć do wszystkich żyjących osób (bo w swym programie opluła również nieżyjących, podobno także Andrzeja Drawicza i Kazimierza Koźniewskiego – przyp. KTT). Część nie chciała rozmawiać, z częścią nie udało nam się skontaktować”. Otóż w moim wypadku owo skontaktowanie się wyglądało w ten sposób, że jakiś czas przed programem „Misja specjalna” zwróciła się do mnie z prośbą o wypowiedź rzekomo do programu o nowelizacji ustawy lustracyjnej, której prezydent wówczas jeszcze nie podpisał, i program ten, jak mnie zapewniano, miał być przeglądem opinii na temat tej nowelizacji – którą ja uważam za niedorzeczną – mających dopomóc prezydentowi w podjęciu decyzji. Wiedziałem, że szanujące się osoby z zasady odmawiają wypowiedzi dla „Misji specjalnej”, uznałem jednak, że nieważne jest, gdzie się mówi, lecz co się mówi. Była to z mojej strony żenująca naiwność, ponieważ, jak się okazało, redaktorzy „Misji specjalnej”, okłamując swoich rozmówców, po prostu zbierali wypowiedzi do programu, w którym ja i kilka innych osób miało zostać mianowanych agentami. W ten sposób osiągnięto wrażenie, jakobym współpracował przy programie, w którym mnie samego oszkalowano. Człowiek ciągle jeszcze przyłapuje się na prostodusznej głupocie wobec metod obowiązujących obecnie w telewizji publicznej. Nie wiem, skąd autorzy „Misji specjalnej” posiedli wiadomości o mojej osobie. Skorzystali zapewne z mojej teczki w IPN, którą dawno już wywlókł stamtąd ich prezes Wildstein, o czym pisałem wówczas w tygodniku „NIE” w artykule „Moja teczka mateczka”, dodając, że nie mam ochoty jej oglądać. Ponieważ naprawdę nie interesuje mnie, czyj donos spowodował, że w maju 1956 r. otrzymałem dożywotni zakaz pisania w prasie i występowania w mediach, co uchylił przełom polityczny w październiku tegoż roku; kto spowodował, że w roku 1957 na lotnisku, skąd miałem odlecieć do Ameryki na stypendium Fundacji Forda, odebrano mi paszport, który odzyskałem dopiero po 12 latach; kto donosił na mnie w latach 70., co spowodowało usunięcie mnie z funkcji redaktora naczelnego „Szpilek”; kto spowodował, że po opuszczeniu tego stanowiska zacząłem być wzywany na rozmowy, mające wyjaśnić, co łączyło mnie z amerykańskim korespondentem Pendergrastem, późniejszym laureatem nagrody Pulitzera, od którego – na potrzeby „Szpilek” – pożyczałem tygodnik „New Yorker”. Itd., itd. Wszystkie te zdarzenia nie są jednak raczej typowe dla kariery tajnego agenta SB. Natomiast – co wywnioskowałem z lektury gazet – autorom „Misji specjalnej” nie udało się dowiedzieć, kiedy i jakie zobowiązanie agenturalne złożyłem i podpisałem – twierdzą, że było to w latach 70., kiedy po pijanemu prowadziłem samochód – gdzie są moje agenturalne zobowiązania i raporty, kto mną kierował, co mi polecał albo komu zrobiłem krzywdę moją agenturalną działalnością. Pod tym względem moja teczka okazała się nieciekawa, co pokrywa się dokładnie z moją pamięcią. Ale w tym miejscu kończą się żarty. „Misja specjalna”, jej mocodawcy i środowisko polityczne, które za tym stoi, wprowadzają bowiem do polskiego życia politycznego metodę działania nieznaną w żadnym demokratycznym państwie, natomiast rozpowszechnioną w państwach totalitarnych i faszystowskich. Jest nią całkowita swoboda i bezkarność ogłaszania każdego, kto jest im niewygodny, agentem, donosicielem, a także aferzystą. Jest to metoda rzucania błotem w przekonaniu, że coś z tego zawsze przylgnie do obrzucanego.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 50/2006

Kategorie: Felietony