Ogórkowa w kaplicy

Ogórkowa w kaplicy

W czwartek, 21 lipca, skończył się chyba największy w tej chwili festiwal literacki w Polsce – Góry Literatury. To festiwal, który wyrósł z pomysłu, żeby przenieść wielkomiejskie aktywności okołoliterackie do małych miejscowości w górach i włączyć w wydarzenia lokalną społeczność. Już kilka lat temu, podczas pierwszych edycji, jasne było, że jest to impreza wyjątkowa. Dystans pomiędzy publicznością a pisarzami, filozofkami, artystkami czy polityczkami był umowny i zupełnie znikał podczas wspólnych leśnych spacerów bądź jedzenia ciasta, które przygotowały lokalne cukiernie albo po prostu osoby, które w ten sposób chciały się włączyć w literackie święta.

Festiwal literacki to nie apel, na który trzeba odprasować kancik, prysnąć się zapachem, postać, posiedzieć – trochę z obowiązku – cyknąć fotkę i z ulgą wrócić do domu z poczuciem, że zrobiło się coś jak należy.

Festiwal literacki to nie restauracje z szybami wychodzącymi na główny deptak miasta, gdzie kark sztywnieje od siedzenia w zbyt mocno doświetlonych salach. I nie wiadomo, za co się je lubi, jest raczej drogo i nudno. Festiwal literacki to nie kościół, w którym trzeba patrzeć na prowadzącego, gdzie kapłan odczytuje słowa „na tydzień”, gdzie nie ma dyskusji z objawionym słowem, trzeba je przyjąć w milczeniu, jak naganę szefa. Festiwal literacki to nie stypa na cześć dalekiego wuja, gdzie jest trochę paździerz, który wynika nie z niskich standardów, tylko z sąsiedztwa trumny. I z tego, że tak dobrze do niej pasują lakierowane włosy gości, doklejone paznokcie biesiadniczek, cytrynowy zapach domestosa dolatujący z kibla i rosół chłodny jak nóżki. Festiwal literacki to nie pralnia pieniędzy, gdzie jakaś dotacja rozpływa się w hotelowych basenach, w drinkach, w taksówkach. To nie drukarnia widmo, która pierze forsę, wydając puste druki, blade, tylko z połową farby, na dziurawym papierze, żeby żadni roznosiciele nie roznieśli tych pożal się boże festiwalowych reklam.

W festiwal literatury dobrze jest wpuścić trochę życia, za cenę wygody czasem. I dobrze jest go rozproszyć po rejonie, pojeździć z nim do miejsc, które na co dzień wydają się takie ciche. Przywieźć własny koc i karimatę, jak się zacznie nocne czytanie na trawie, dać komarom jeść z ręki, wejść niechcący na psa lub dać psu wejść na siebie.

Ten podejrzany entuzjazm dla dziczy przywiozłam wprost z Gór Literatury, które pozwalają uwierzyć w różne fajne rzeczy, takie jak: fakt, że czytelnicy istnieją, że pisarze/pisarki myślą trzeźwo o polityce i ekologii, że ktoś może przygotować dla ciebie ogórkową, kiedy najmniej się tego spodziewasz (np. kiedy wychodzisz ze spotkania autorskiego w kaplicy pod lasem). Że w górach temperatura może zmienić się diametralnie, a czytelników/słuchaczy nawet to nie dotknie, że jeśli czytanie odbywa się na łące, to nie znaczy, że nie będziesz mógł/mogła kupić tam książki, która właśnie wydała ci się ciekawa, bo na każde spotkanie przyjeżdża book truck, czyli mała ciężarówka z książkami. Że na koncercie ktoś cię zaprosi na swój koc, akurat kiedy poczujesz na tyłku wieczorny chłód gleby. Że można w ten sposób spędzić wiele dni, które okażą się dobre, tak dobre jak ogórkowa. I tego nie da się pokazać na zdjęciach, choćby były nie wiem jak wspólnotowe, zabawne, zielone.

Naprawdę mają jakąś dobrą siłę odśrodkową te Góry Literatury, te letnie festiwale, na których można wziąć udział w seminarium albo po prostu walnąć się brzuchem do góry na łące. A na koncercie siedzieć tak długo, że właściwie można już szukać śniadania w którymś z lokalnych, wszystko mających sklepów ABC, gdzie jest teraz mnóstwo owoców i gdzie jeszcze można kupić wody pod dostatkiem. W tym miejscu i czasie, kiedy stoimy w rynku z garściami pełnymi borówek, jesteśmy odsłonięci, a więc delikatni, i można by nas o wszystko oskarżyć: o obietnice bez pokrycia i w ogóle o te dni, bo przecież jeśli wypełniałaby je beztroska – musiałyby się mnożyć na kompletnym wyparciu. Ale tam też była wojna, w znakomitych czytaniach tekstów poetów ukraińskich, w rozmowie z Agnieszką Holland, na niemal każdym spotkaniu, w prawie każdej rozmowie, także w tej, którą chętnie podejmowała publiczność. Wojna. Żyjemy w niej i żaden wiersz nas od niej nie odwraca. Nie martwicie się, wierzyliśmy w nią jak we własną siostrę, nawet tam, jedząc borówki, które były beznadziejnie słodkie.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy