Okrakiem na medialnej barykadzie

Okrakiem na medialnej barykadzie

2022 White House Correspondents Association Annual Dinner held at the Washington Hilton Hotel Featuring: Trevor Noah, First Lady Dr. Jill Biden, President Joe Biden Where: Washington, District of Columbia, United States When: 30 Apr 2022 Credit: Rod Lamkey/CNP/startraksphoto.com/Cover Images

Choć wojny kulturowe w USA nabierają intensywności, nie wszyscy chcą brać w nich udział 30 kwietnia, być może po raz pierwszy od wielu miesięcy, większości amerykańskich dziennikarzy (przynajmniej tych najwyższego szczebla) było do śmiechu. Po dwuletniej, wymuszonej pandemią przerwie powrócił bowiem Bal Korespondentów, doroczne święto symbiozy mediów i polityki. Oficjalnie jest to impreza dla setek reporterów akredytowanych i pracujących na co dzień w Białym Domu. Nieformalnie jednak to dowód na współistnienie i wzajemną zależność obu grup zawodowych. Choć poza tym jednym wieczorem toczą ze sobą wojny, z roku na rok coraz ostrzejsze i częściej rozgrywające się w salach sądowych, doskonale wiedzą, że istnieć bez siebie nie mogą. Na Balu Korespondentów pojawia się więc i sam prezydent, są szefowie najważniejszych departamentów, szare eminencje Białego Domu. Niektóre głowy państwa próbują swoich sił w komediowych przemówieniach, czasami, jak w przypadku Baracka Obamy, z całkiem niezłym skutkiem. Częściej jednak wyręczają ich w tym profesjonaliści, rzucający w ich kierunku ostre, a bywa, że i brutalne żarty. Prezydent śmieje się z nich, po części dlatego, że musi. Inaczej nie wypada, nie można wszystkiego, co dziennikarze (również ci satyryczni) mówią na nasz temat, traktować śmiertelnie poważnie. Donald Trump, który bal bojkotował trzy lata z rzędu, był jednak innego zdania. Jego nastawienie do mediów głównego nurtu, z wyjątkiem Fox News, niektórych kanałów kablowych i dogorywającego dziś serwisu Breitbart, znane było doskonale jeszcze przed rozpoczęciem prezydentury. Trudno właściwie stwierdzić, czy bardziej dziennikarzy się bał, czy ich nienawidził, choć w gruncie rzeczy to kwestia drugorzędna, bo skutek był ten sam. Dla Trumpa niezależne, krytyczne (z obowiązku) wobec niego redakcje były po prostu zagrożeniem. Dla niego samego, a przez to, przynajmniej w jego filozofii, dla całej Ameryki. Ponieważ sam siebie uważał za trybuna ludowego z monopolem na prawdę, jedynego pełnoprawnego przedstawiciela narodu, jego przeciwnicy automatycznie stawali się wrogami ojczyzny, piątą kolumną podważającą amerykańską rację stanu. Trump, czego nie ukrywał, zupełnie nie rozumiał, dlaczego media nie są mu posłuszne i jednoznacznie przychylne. I tak każda gazeta czy stacja telewizyjna jest wehikułem propagandy, dlaczego więc nie może być to propaganda wspierająca jego administrację? USA pękają na kawałki Powyższy wstęp nie jest oczywiście specjalnie odkrywczy. Trump był w końcu rasowym populistą, a ci wysadzają w powietrze każdy typ niezależnych instytucji w demokracji, do których wolne media niezaprzeczalnie się zaliczają. Celnie podsumowuje to w swoich analizach populizmu francuski politolog Pierre Rosanvallon, który zauważa, że ograniczanie wolności słowa przez populistyczne rządy odbywa się tak samo często jak upolitycznianie sądownictwa, likwidowanie trzeciego sektora czy gwałcenie niezależności naukowców i artystów. O nienawiści Trumpa oraz podobnych mu populistycznych strongmanów napisano już opasłe tomy. Rzadko jednak pojawiają się analizy pokazujące przeciwny punkt widzenia. Jak politycy podchodzą do mediów, wiemy dobrze. Ale co na to mówią same media – niekoniecznie. Ostatnie kilkanaście lat spolaryzowało amerykańską opinię publiczną w sposób trudny do wyobrażenia. Obserwatorom polskiej dyskusji o stanie państwa może to się wydawać niemożliwe, ale w Stanach Zjednoczonych sytuacja jest o wiele gorsza. Dobrze ilustruje to w książce „Why We’re Polarized” (Dlaczego jesteśmy spolaryzowani) Ezra Klein, były naczelny portalu Vox, dziś jeden z wiodących felietonistów „New York Timesa”. Stawia, i potwierdza w naukowy wręcz sposób, prostą, ale bolesną tezę, że Stany Zjednoczone pękają dziś na kawałki. A pęknięcia te rysują się wzdłuż ostrych jak brzytwa indywidualnych tożsamości. W wyobrażeniach Amerykanów na własny temat coraz rzadziej daje się znaleźć punkty wspólne. Kraju, pisze Klein, nie tworzy już jedno społeczeństwo, funkcjonują w nim wrogie sobie plemiona, z których każde pragnie mieć własne, sobie tylko podporządkowane instytucje. Polaryzację widać więc w niezdolnym do ponadpartyjnej współpracy Kongresie i na kampusach uniwersyteckich. Widać ją też oczywiście w mediach, po obu stronach barykady. Ale w ferworze opisywania wojen kulturowych często zapomina się, że niektórzy na tej barykadzie siedzą okrakiem. I płacą za to cenę. Ten tekst nie ma być pochwałą symetryzmu, pojęcia, które w spolaryzowanych społeczeństwach robi oszałamiającą karierę, choć nie do końca wiadomo, co tak naprawdę znaczy. Zamiast tego niech będzie pytaniem o granice dziennikarskiego zaangażowania

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2022, 2022

Kategorie: Świat