Powiedzieć: turbulencje, karuzela, rollercoaster, chaos do kwadratu, pęd ku niewiadomej, cyrk na kółkach, ziszczający się sen szaleńca – to jak nie powiedzieć nic.
Kiedy obserwujemy wydarzenia, komentarze, wypowiedzi amerykańskiego prezydenta z ostatnich dni, mamy wrażenie koszmarnego nienadążania, nieadekwatności, ogłuszonej zdolności do oceny. Ale przecież ani sam Trump, ani USA, ani cały ten globalny ukochany kapitalizm nie spadły nam z nieba jak resztki rakiety (nieuzbrojonej, na razie) Muska na Wielkopolskę. Trump już był prezydentem największej potęgi militarnej na świecie, która przez cztery lata interludium nie potrafiła go rozliczyć z żadnego z kilkudziesięciu udokumentowanych zarzutów. To teraz wrócił. I wali na oślep. Tak może się wydawać, bo zapewne jest w tym szaleństwie metoda. Wciąż jeszcze polityka światowa nie dopuszcza do siebie, że obcujemy z nieznanym i nieobliczalnym, że systemy zabezpieczeń albo przestały działać, albo były iluzją czy wręcz nie istniały.
Kiedy w ostatnich latach ktoś w Polsce komentował, że wojna Rosji w Ukrainie ma trzeciego głównego aktora (USA), nazywano go ruską onucą. Dzisiaj Trump mówi: wydaliśmy na tę wojnę 200 mld dol. więcej niż Europa, która wydała „tylko” 150 mld. Bez tych pieniędzy, baz CIA, szkoleń, sugestii o zbliżeniu z NATO – być może tej wojny, śmierci, zniszczeń by nie było. Europa, nie cała, owszem, ale z Polską na czele, w Amerykę wierzyła całym sercem, umysłem i budżetem przepalanym na zbrojenia. Dreszcz otrzeźwienia nadszedł, bo Trump ponad głowami europejskich przywódców i Unii zamierza wojnę skończyć na swoich i Putina warunkach, dla swojego – to nie ulega wątpliwości – interesu.
Pytanie, czy Trump jest wypadkiem przy pracy amerykańskiej niedemokracji









