Rapsod żałobny

„…Trąby długie we łkaniu aż się zanoszą, i znaki Pokłaniają się z góry opuszczonymi skrzydłami, Jak włóczniami przebite smoki, jaszczury i ptaki… Jako wiele pomysłów, któreś dościgał włóczniami…”
To pisał Norwid.
Nie potrafimy dzisiaj tak rozpoznawać Wielkości. Nie potrafimy tak żegnać Wielkości. Nie potrafimy tym bardziej, kiedy Wielkość przechodzi koło nas w szarawym ubranku, w rogowych okularach, z petem przyklejonym do wargi. Kiedy mówi językiem umyślnie grubiańskim, ale przez to nieomylnie trafnym, dotykając sedna rzeczy, które wolimy widzieć w niedomówieniach, woalach, kamuflażach.
W nekrologach czytam, że Kazimierz Dejmek był człowiekiem uczciwym i prawym. Warto by dodać, że na każdym kroku płacił za to pełną cenę. W kraju nadętych próżności był surowy wobec siebie, w kraju korupcji i rozpasanej chciwości był człowiekiem skromnym. Opowiadał mi kiedyś, jak jego żona przeczytała w gazecie o ludziach zarabiających 100 tys. zł i zastanawiała się, że to całkiem niezła roczna pensja w kraju rosnącej nędzy.
– Ależ to jest uposażenie miesięczne! – sprostował i pewnie zawiesił głos, patrząc tylko uważnie, jak zawsze wówczas, kiedy oczywistość nie wymaga komentarza.
*
Był człowiekiem teatru, teatru przede wszystkim. Jest w teatrze polskim zarastająca dziś chwastami droga, która prowadzi od Leona Schillera i Osterwy, a może wręcz od Bogusławskiego i na której teatr rozumiany jest jako miejsce społecznego dialogu. Ludziom idącym po tej drodze nie zależy, aby zobaczono ich ekwilibrystyczną zręczność, wykwint ich żabotów, a także odsłaniane łaskawie skrawki ich zagadkowej duszy, lecz żeby zobaczono na scenie społeczeństwo uwikłane w bolesny dramat.
Dejmek szedł po tej drodze równo, uparcie, jak chłop za pługiem. Krytycy dziwują się dzisiaj tej drodze i temu uporowi, starają się także wyznaczać na niej jakieś zwroty, meandry, zakręty dzielące „Brygadę szlifierza Karhana” od „Łaźni” Majakowskiego, „Święto Winkelrieda” od „Historyji o chwalebnym Zmartwychwstaniu”, „Akropolis” od ” Dziadów”, a „Dziady” od tego, co młody Dejmek robił w łódzkim Teatrze Nowym na czele grupy socjalistycznych zapaleńców, którą tak skrzętnie przecież i rozumnie opisał Kazimierz Brandys w „Obronie Grenady”.
Tymczasem teatr Dejmka był naprawdę stale tą samą rozmową o społecznej i narodowej ludzkiej kondycji w zmieniającym się świecie historycznym.
– Myśmy się nigdy nie wyrzekli socjalizmu – mówi Kazimierz Dejmek z wyświetlanego przez telewizję dokumentalnego filmu, który szczęśliwie zdążył powstać za jego życia. I ma wówczas w oczach ten ironiczny uśmieszek, który zapalał się u niego zawsze w oczekiwaniu na baranie osłupienie rozmówcy, że można powiedzieć coś tak niemodnego.
Ciężko chory reżyserował „Hamleta”, którego nie skończył. Nie sądzę, że chciał nam powiedzieć: „Dobranoc, Horacy”. Nie dowiemy się już, które zdanie tego arcydramatu było kluczem do jego nadziei.
*
„Był niezależny”, powtarza się po jego odejściu. Niezależny – od czego? Niezależność od wszystkiego jest niemożliwa albo też jej efektem staje się żałosna chybotliwość, miotana każdym podmuchem wiatru, każdym kołysaniem fali. Niezależność wymaga kotwicy, wymaga twardego gruntu, na którym stoi się obiema nogami. Tym gruntem było jego twarde przekonanie, że świat dzieli się na krzywdzicieli i krzywdzonych, tych, którzy z trudem pną się do wolności, prawdy i równości oraz tych, których interes leży w tym, aby to uniemożliwić, zepchnąć tych wspinających się, ogłupić ich i poniżyć.
Tak zbudowany jest świat, w którym zmieniają się dekoracje, ale grana jest jak dotąd stale ta sama sztuka. Kazimierz Dejmek wybrał swoje miejsce na tej scenie, wrósł w to miejsce, był od niego zależny w każdym geście.
Milkliwie, półgębkiem bąka się o jego związku z praktyczną polityką, o jego krótkim ministrowaniu jako ministra kultury. Podobno powiedział komuś, że wziął ten urząd „z rozpaczy”. Nad czym, dlaczego?
Poznałem go wtedy bliżej, wcześniej przez te wszystkie lata mówiliśmy ze sobą raz, może dwa razy. Przyczyną „rozpaczy” Dejmka ministra była postępująca destrukcja życia kulturalnego w Polsce, rozumianego nie jako fajerwerkowe błyski sztuk, książek, filmów, lecz jako dźwignia, po której podstawowe grupy społeczeństwa lepiej lub gorzej, ale wstępowały jednak na wyższy poziom życia. Destrukcji tej dokonywali przeważnie ludzie, których pozycja i siła wypielęgnowane zostały w czasach, które nazywali obecnie „czarną dziurą”.
W Dejmku była potężna dawka pogardy dla tej postawy, pogardy, której nie skrywał. Przysparzało mu to wrogów, rodziło też zdziwienie, dlaczego właściwie nie dyskontuje on obecnie krzywd, jakich doznał w czasach PRL-u, katastrofy jego „Dziadów”, kilkuletniej banicji. Wrogów przysparzała mu także jego konsekwentna – być może, ostatnia już tak konsekwentna – polityka kulturalna oparta na mecenacie państwowym odpowiedzialnym za kulturę i jej dostępność dla zwykłych ludzi. Ze stoickim spokojem i wzruszającą lojalnością przyjmował wściekłe ataki „Gazety Wyborczej” na stworzone przez siebie pismo, nieszczędzące też i jego osoby.
*
Kazał pochować się w Łodzi, gdzie pracował najdłużej.
Ze zgrozą czytam o imieninowym bankiecie łódzkiego kacyka, podejmującego swych gości kawiorem i langustami w mieście, w którym bezrobotny ojciec ogłosił, że odda swoich dwóch synów „w dobre ręce”, aby nie umarli z głodu. Ze zgrozą czytam o rozliczeniach milionowych sum, jakich dokonują – a raczej jakich nie dokonali – organizatorzy łódzkiego Festiwalu Czterech Kultur. Dejmek też zdążył jeszcze przeczytać te wiadomości.
Dla tych, którzy umieją czytać, dla tych, którzy umieją myśleć, jego żałobny kondukt w tym mieście musiał być wyrzutem sumienia.
Dla innych ów łódzki pogrzeb jest zapewne obietnicą.
„…Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody, Serca zemdlałe ocucą – pleśń z oczu zgarną narody… Dalej – dalej -„.

Wydanie: 03/2003, 2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy