Ruch ratunkowy

Ruch ratunkowy

Przyszło w końcu i mnie napisać felieton w pociągu; choć pół życia spędzam jako pasażer, zwykle w pociągach śpię lub czytam po to, żeby zasnąć. Jakąkolwiek książkę bym napoczął, narkolepsja lokomocyjna pokonuje rozkosze lekturowe, co mi od razu przypomina dzieci moje, które w wieku niemowlęcym najłatwiej zasypiały w ruchu – w nosidle, wózku lub wręcz samochodzie. Przejechałem z małym Antosiem całą Polskę we własnym mieszkaniu, pchając wózek dokoła kuchni, bo na malucha nie działały żadne szumisie ani kołysanki – musiał się przemieszczać, aby odnaleźć błogostan, tymczasem srogie listopadowe wieczory (w Polsce listopad trwa pół roku) nie zachęcały do przechadzek po ciemnym parku. Auta dzisiaj cichutkie w środku, amortyzują wyboje, a i dziur mimo wszystko mniej na drogach niż w czasach gierkowskich, na które przypadło moje dzieciństwo – niestety, cierpiałem w samochodach, mdliło mnie od jazdy, ojciec musiał co chwila przystawać w drodze ze Śląska nad morze, którą sobie rokrocznie poczytywał za wyzwanie wakacyjne jako kierowca polskiego fiata. Cioteczka z miasteczka jodem natchnionego witała mnie niezmiennie, pomstując na moją bladość i słabość, dopiero kiedy stary zafundował mnie i matce kuszetkę, dowiozłem swoje naturalne barwy na kanikułę; odtąd ojciec tłukł się swoim klamotem na kółkach sam, aż w końcu w ogóle zaniechał bałtyckich kąpieli.

Jadę więc i piszę, plecami do kierunku jazdy, cudze lektury podglądam, rozmów nasłuchuję. Polszczyzna w mniejszości, mnóstwo matek Ukrainek z dziatwą, generalnie od kilku miesięcy taki nam obraz się maluje społeczny – Ukraina jest kobietą, uchodźczynią, ofiarą, tymczasem Rosji już nie ma wcale – są Rosjanie rodzaju męskiego, żołdacy, zwyrodnialcy, armia spoconych samców. Pracują wytrwale na wizerunek współczesnych Hunów, nie tylko jako wojsko bezlitosne i bezmyślne, gwałcące i grabiące wszystko, czego nie spopieli, ale czyniąc wrogiem także kulturę: teraz okazuje się, że Ruscy strzelają do bibliotek. To już nawet nie skrajny przejaw bibliofobii, ale okrutny dowód w sprawie – przyszli barbarzyńcy, zapewne wielu spośród nich to analfabeci, nieuświadomiona biedota wiejska albo miejska gówniażeria z blokowisk, wszyscy jednakowo podatni na propagandę i oporni na wiedzę. Patrzę na pierwszego szczeniaka skazanego za zabicie cywila i nie mogę mu nie współczuć: zapewne gdyby ten dzieciak nie zabił na rozkaz dowódcy, sam zostałby zabity, takie jest bezprawie wojny – w jednej chwili stanął przed wyborem nie tyle życia lub śmierci, ile śmierci albo dożywocia.

Nadzwyczaj łatwo przychodzi masom wydawanie wyroków w cudzej sprawie; media społecznościowe stanowią pole nieustannych samosądów, ludzie mają w sobie nieustającą potrzebę plemiennych podziałów, kłótni i wzajemnych poniżeń, jakby nie potrafili budować swojej wartości inaczej, niż umniejszając drugiego. Wschód żyje wojną narodów, Zachód ekscytowała wojna celebrytów – jak odsądzano od czci i wiary Johnny’ego Deppa na fali #MeToo, uznając, że samo oskarżenie o przemoc jest równoznaczne z czynem, tak teraz sieć dokonuje egzekucji na jego byłej małżonce, bo zarzuty okazały się wyssane z palca. Tym samym w swoim czasie oboje ponieśli karę, choć tylko jednemu z dwojga udowodniono winę. Metoda „na przemoc domową” jest niestety częstym nadużyciem – pozwala na błyskawiczne pozbycie się z domu współmałżonka, ale i na założenie mu sprawy karnej, grożącej wieloletnim więzieniem, nawet wyłącznie na podstawie pomówień. Wyrok uniewinniający po kilku latach procesu nie przywróci utraconej czci, opinia publiczna nie jest w takich przypadkach cierpliwa ani łaskawa. Każda przemoc jest złem, nie mniejszym jednak niż publiczne zniesławienie. Jadę, dojeżdżam, choć ostatnio najczęściej chodzę – jako ten biegun z powieści Noblistki, który wierzy, że póki jest w ruchu, demony go nie dogonią.

Chodzę górami i dolinami po kilkadziesiąt kilometrów dziennie, dostałem chodzonki, od której przybywa mi endorfin i ubywa kilogramów, zaczynam rozumieć transowych pielgrzymów, którzy w jakiejś szlachetnej intencji przemierzają pieszo szlaki, z tym św. Jakuba na czele. Moje chodzenie nie ma dedykacji, jest wędrówką autoratowniczą, tym przyjemniejszą, że wciąż ktoś się do mnie przyłącza, choć przecież nie pytam, jak w liceum dziewczęta się zagadywało: „Chcesz ze mną chodzić?”. Synek chodzi ze mną np. po to, żeby wykluwać pokemony z jaj dalekobieżnych – najlepsze się wykluwają po 10 km. Przyjaciel chodzi, żeby zaliczać szczyty do jakiejś tam korony turystycznej. Inny chodzi, bo sobie sprawił krokomierz i wzięło go na bicie rekordów. Chodzi o to, by iść.

w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2022, 24/2022

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy