Lewica miała nadzieję, że główna linia podziału w polskiej polityce będzie przebiegać między partiami proeuropejskimi i antyeuropejską prawicą. Wrogości pochodzące z końcówki PRL miałyby dzięki temu osłabnąć. Upragnione przegrupowanie jednak nie nastąpiło. Podziały na tle stosunku do Unii Europejskiej istnieją, ale mają znaczenie drugorzędne. Nie doszło do zbliżenia między Unią Wolności a SLD. “Gazeta Wyborcza”, której liderzy Sojuszu powierzyli zaspokajanie swoich potrzeb ideowych, zadała ich partii cios, po którym SLD chyba się już nie pozbiera. Żadne inne ugrupowanie antypostkomunistyczne nie byłoby zdolne do przeprowadzenia takiej akcji jak afera Rywina. Zwłaszcza na prawicy narodowej nie widać ani odpowiednich talentów, ani środków technicznych. W odpowiedzi na ten cios lewica nie zdołała nazwać najniebezpieczniejszego przeciwnika ani wydać choćby głośnego jęku. Doprawdy nie wiadomo co robić, gdy nasz katecheta i spowiednik w jednej osobie okazuje się wrogiem.
Orientacja proeuropejska SLD była szczera. To samo można powiedzieć o Platformie Obywatelskiej. Nic z tego jednak nie wynikło dla stosunków między tymi partiami. Platforma razem z innymi partiami opozycyjnymi zrobiła wszystko, aby rząd lewicowy nie odniósł sukcesu w trakcie finalizowania akcesji. Z takim zamysłem narzucała mu cele nie do osiągnięcia, które ten swoim oportunistycznym zwyczajem przyjmował za swoje.
Kwestia europejska nie przezwycięża i nie zamazuje poprzednich podziałów partyjnych i nie emocjonuje opinii publicznej. Dla partii postsolidarnościowych i dla mediów konflikt z końcówki PRL nadal wyznacza główną linię podziału na sojuszników i wrogów, swoich i obcych. Dla “liberalnych” mediów Liga Polskich Rodzin, cokolwiek by głosiła, zawsze będzie jakoś swoja, a przynajmniej mniej zła niż “postkomuniści”, cokolwiek by głosili i robili.
Siła starych wrogości nie jest jedyną przyczyną tego, że kwestia europejska zajmuje w polskiej polityce miejsce drugorzędne, a czasami znika w tle. Przez kilkanaście lat postrzegaliśmy Europę jako rozwiązanie. Dziś zaczynamy rozumieć, że jest ona problemem. Dla nas, dla siebie i dla naszej ukochanej Ameryki. Narzuca nam ona masę technokratycznych wymagań, których sensu nie widzimy, a czas i energię na ich spełnienie będziemy musieli poświęcić. Liczyliśmy (ja nie liczyłem, ostrzegałem przed takim liczeniem) na to, że nasze zacofanie będzie kłopotem dla Unii, z którego chcąc wybrnąć, będzie dawała nam dużo pieniędzy, proporcjonalnie tyle co Grecji czy Irlandii w swoim czasie. Byli i nadal są tacy, którzy głoszą, że nam się ta “solidarność” należy za “Solidarność”, za zdradę jałtańską, za powstanie warszawskie i za to, że daliśmy światu papieża. To zdanie brzmi jak wyjęte z utworu humorystycznego, a jednak jest dokładnym zapisem faktu.
Myśleliśmy o Europie stanowiącej jedność kulturalną mającą wyraźną tożsamość historyczną, zdolną wytworzyć nowy patriotyzm przezwyciężający partykularyzmy narodowe. Jedni te tożsamość widzieli raczej w cywilizacji grecko-rzymsko-oświeceniowej, drudzy raczej w chrześcijaństwie, ale te różnice były drugorzędne w stosunku do wiary, że Europa posiada tożsamość. Teraz widzimy, że spór o preambułę do traktatu konstytucyjnego był sporem o słowa, nie o rzeczywistość, a nawet nie o idee. Polski rząd uparcie żądał wpisania do preambuły wartości lub tradycji chrześcijańskiej, mówiąc, że tego wymaga prawda historyczna. Rząd mylił lub udawał, że myli, traktat konstytucyjny, który jest prawem, z traktatem naukowym, w którym chodzi o prawdę. Władza, a nie prawda ustanawia prawo, mówi rzymski aksjomat. To chrześcijaństwo w traktacie nie miało jednak dla rządu żadnego znaczenia, ani ideologicznego, ani praktycznego. Jednocześnie przecież zajął stanowisko za przyjęciem Turcji do Unii Europejskiej. Pod względem gospodarczym Turcja jest nie gorzej przygotowana do członkostwa w Unii niż Polska, ale w żaden sposób nie da się jej włączyć do europejskiej tożsamości. Nie jest możliwy europejski patriotyzm obejmujący Turcję, chyba że jakiś gazetowy patriotyzm konstytucyjny a la Jurgen Habermas. Przyjęcie Turcji pociąga za sobą silną obecność militarną Stanów Zjednoczonych w poszerzonej Unii, uzależnienie Europy od Ameryki większe, głębiej sięgające niż w czasach zimnej wojny. Planując sobie rozszerzenie Unii na Turcję, Amerykanie nie troszczą się o następstwa, które wyobrażają sobie w sposób skrajnie uproszczony, aż ufikcyjniony. Cóż z tego, że Europa jest kulturowo chrześcijańska, a Turcja muzułmańska, czy to nie piękna rzecz – mówił prezydent Bush w Stambule – pokojowe współistnienie różnych religii? Pokojowe współżycie muzułmanów i żydów na Bliskim Wschodzie czy w miastach francuskich to również piękna rzecz, szkoda, że niemożliwa. Gdy religia – kultura muzułmańska wyprze chrześcijaństwo z pozycji pierwszej religii Europy, także oświeceniowcy odkryją, że są chrześcijanami. Mocarstwa lubią eksportować swoje problemy wewnętrzne. Komunistyczna Rosja nie wyobrażała sobie sąsiedztwa z krajami, w których rolnictwo nie byłoby skolektywizowane. W Polsce wszystko się waliło, a Breżniew domagał się kolektywizacji. Ta obsesja miała źródło w historii Rosji i została podniesiona do wielkości ideału ogólnoludzkiego przez marksizm-leninizm.
Obsesją Amerykanów jest problem rasowy (Amerykanin w Budapeszcie czy w Warszawie czuje się jak Guliwer na Wyspie Czarowników: sami biali ludzie, kto to widział!). Głoszą ideologię wielokulturowości, ale przez wielokulturowość rozumieją – jak to wnikliwie zauważył Andrzej Walicki w “Gazecie Wyborczej” – wielorasowość. Wywierają nacisk na kraje europejskie, aby stały się krajami imigracyjnymi. Strofują już oficjalnie Europejczyków, że nie radzą sobie z masami ludności napływowej tak dobrze jak oni w Ameryce. Rysująca się na horyzoncie Europa muzułmańsko-chrześcijańska pod amerykańską protekcją polityczną i militarną z pewnością nie jest tą ideą, która mogłaby podać skrzydła zwolennikom Unii Europejskiej w Polsce lub gdziekolwiek. Zdaje się, że wielkie nadzieje, jakie naiwnie wiązaliśmy ze zjednoczoną Europą, trzeba ograniczyć stosownie do tego, co może nam dać europejski obszar wolnego rynku.
***
Podział na obóz “postkomunistyczny” i “posierpniowy” nadal przeważa nad innymi podziałami, co będzie jeszcze wyraźniejsze po wyborach, gdy prawdopodobni zwycięzcy zaczną realizować swoje zapowiadane plany drugiej dekomunizacji. Odwlecze to formowanie się nowych podziałów, odpowiadających polskiej rzeczywistości. Naturalny w naszych warunkach jest konflikt sił ludowych z oligarchicznymi. Pierwsza w III RP autentyczna partia ludowa, Samoobrona, odniosła sukces zbyt szybko, aby mógł być trwały. Jej przewodniczący właśnie się uczy, że kto oszczerstwami wojuje, od oszczerstw ginie. Gazety podają, że Lepper jest agentem rosyjskim, chińskim i kobylańskim, a “gdyby był Austriakiem, to by nie lubił Polaków”. Zobaczymy, co będzie, gdy dzięki tym rewelacjom przewodniczącemu wywietrzeje woda sodowa. Może sobie uświadomi, że trochę za wcześnie zaczął jeździć po świecie, że za długo kręci się po Warszawie, gdzie nic prócz obelg spotkać go nie może, zamiast zjednywać sobie zwolenników i wyszukiwać zdolnych współpracowników w Polsce ludowej. Mamy też drugą partię ludową, LPR mianowicie, która w inny sposób oszukuje. Głosuje na nią katolicka biedota wiejska i miasteczkowa. Gazety piszą, że na jej czele stoi torys. Kto widział i słyszał w telewizji Romana Giertycha, może pomyśleć, że torys oznacza człowieka gburowatego. Otóż nie, torys to brytyjski konserwatysta. Zdaje mi się, że brytyjski konserwatysta zrobi katolickiemu ludowi tyle dobrego, ile Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem, Borowskim i Oleksym zrobili lewicowym ludziom pracy najemnej.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy