Tłok w podstawówkach młodych dzielnic

Tłok w podstawówkach młodych dzielnic

Potem była minister Joanna Kluzik-Rostkowska – dziennikarka… W międzyczasie odchodził premier Tusk. O ile wiem, nikt więc niczego nie liczył ani nie przeprowadzał żadnych bardziej szczegółowych symulacji. Wprowadzony ustawą kalendarz de facto niczym się nie różni od kalendarza posłania wszystkich sześciolatków do szkół w jednym roku zaplanowanego przez minister Hall. Tyle że z tegorocznymi pierwszoklasistami wszystkich uczniów podstawówek jest o ponad 100 tys. więcej, niż byłoby w roku 2011. Nowy kalendarz stworzył w szkołach nie mniejszy tłok, tylko że osiągający maksimum po roku (właśnie teraz!), a nie od razu.

Oczywiście w ciągu roku czy dwóch lat nikt nie zbuduje stosownej liczby dodatkowych placówek, a i nie bardzo jest po co na parę lat.

Co to za interes?

Niektórzy twierdzą, że sześciolatki wprowadzono do szkół w interesie nauczycieli. Dziwny to interes. Jeszcze w tym roku szkoły podstawowe zatrudniły znaczną liczbę nauczycieli nauczania początkowego, ale już za dwa i trzy lata będą ich równie masowo zwalniać. Potem przyjdzie kolej na nauczycieli klas cztery-sześć – masowe zatrudnianie i równie masowe zwalnianie po trzech latach. I tak dalej na kolejnych szczeblach edukacji. A wystarczyło reformę rozciągnąć w czasie – od 2014 r. przez sześć lat utrzymać obowiązek posyłania do szkoły dzieci w wieku sześciu i pół roku, a następnie ustalić ten wiek już na docelowe sześć lat. Wtedy pierwsza fala właśnie opuściłaby szkołę podstawową. Obie fale absolwentów nie spotkałyby się też na rynku pracy.

MEN od problemu umyło ręce, oświadczając choćby w „Dzienniku Gazecie Prawnej” (z 23.07.2015), że od zapewnienia warunków edukacji są samorządy.

Co można zrobić? Szkoły pozostawione samym sobie w wielu przypadkach nie podołają zadaniu. Oczywiście w ciągu obecnego roku szkolnego można z powrotem przesunąć obowiązek szkolny wyłącznie na starsze sześciolatki. Spowoduje to znaczne zmniejszenie przyszłorocznego naboru i odciążenie szkół. Ale to dopiero za rok. Dziś jedyną rezerwę widzę w wykorzystaniu całego potencjału wielkich miast – ich bazy w zakresie domów kultury, placówek sportowych i innych lokalnych „zasobów” oraz komunikacji miejskiej do wyprowadzenia zajęć świetlicowych poza szkoły. Ten potencjał w godzinach przedobiednich jest mocno niedociążony. To kosztuje, ale przynajmniej szkoła nie będzie wielu maluchom od początku kojarzyć się z koszmarem.

Politycy powinni mieć do tego ogromny doping – za każdym małym uczniem stoi aż sześcioro wyborców (rodzice i dziadkowie)! Oni system edukacji (i odpowiedzialnych za niego polityków) odbierają, i to emocjonalnie, przez pryzmat samopoczucia ich dziecka. Żadne (!) działania PR nie są w stanie zmienić tego odbioru.

Autorka jest przewodniczącą Komisji Edukacji i Rodziny Rady m.st. Warszawy.

Foto: Andrzej Stawiński/REPORTER

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2015, 37/2015

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy