Weselej nad tymi wyborami

Weselej nad tymi wyborami

Z zasady jestem raczej czarnomyślcem, krytycznie spoglądam nawet wtedy, kiedy można by pogodniej i z ufnością. Szklanka moich rozważań jest przeważnie do połowy pusta, dominuje kasandryczność, przeważa niedowierzanie, szukanie drugiego dna, co tu dużo mówić: pesymizm jest dominantą, zastrzeżenia – regułą. Z tym większym zdumieniem przyglądam się swoim reakcjom i oczekiwaniom związanym z nadchodzącymi wyborami parlamentarnymi. Nawet kiedy czytam, że większość elektoratów opozycji (zarówno Koalicji Obywatelskiej, jak i Lewicy, bo trudno mi gdzieś zaklasyfikować peeselokukizmy) z rezygnacją oczekuje i przewiduje – przewiduje, bo oczekuje, a oczekuje, bo przewidziała, a przewiduje, bo takie ma oczekiwania – wygranej PiS, to gęba mi się śmieje. Naszła na mnie jakaś fala endorfin przedwyborczych, która niczym niezapowiedziany huragan Stefan czy Heniek zmiotła czarne chmury.

Próbując jakoś to zracjonalizować, doszedłem do wniosku, że w niebyt (proporcjonalnie) odeszło odczuwane jeszcze niedawno przerażenie, które zwiastowało osiągnięcie przez monopartię Kaczyńskiego większości konstytucyjnej i urządzenie nam tu jesieni średniowiecza wielkiego państwa narodu katolickiego. Dzisiaj, gdy obserwuję efekty lewicowej ofensywy (bardziej niż roszad Schetyny), spłynął na mnie dziwny spokój, że to całkiem nierealne, nieosiągalne, że ta szansa (marzenie orbánopodobne Jarosława, autora listów do małej Emi) wymknęła się mistrzowi upuszczeń szklanki z władzą bezpowrotnie. Z mojego punktu widzenia szans na zwycięstwo Lewicy i jej rządzenie jeszcze nie ma. Zwycięstwo Platformy w szerokiej koalicji jest, delikatnie mówiąc, nieoczywiste, ale już zbudowanie zapór parlamentarnych, np. wątpliwa i krucha większość PiS (a kuku, peeselokukizmy) w Sejmie i – na co liczę mimo wszystkich wysiłków Platformy, żeby to przegrać – dobry wynik w plebiscytowej walce o Senat, nie wydaje się czymś poza zasięgiem wyobraźni politycznej. A to już baaaardzo dużo.

Na klęskę PiS trudno liczyć, chociażby dlatego, że zbyt wiele mu się udało – i realnie, i propagandowo. A co bardziej bolesne, oglądamy wciąż czteroletni spektakl niemożności i indolencji opozycji (tu akurat myślę o parlamentarnej głównie), która programowo, inwencyjnie przeborsukowała niemal całą kadencję. Taki już jej urok, smętny i bezbarwny, czary-mary, trza odsunąć PiS od władzy.

Pozostaje oczywiście pytanie, jak zdefiniujemy klęskę. Moim zdaniem klęską radykalną będzie właśnie brak większości konstytucyjnej, bo PiS nie ma tyle czasu, żeby doczekać kolejnych wyborów i wtedy rozgromić nas konstytucją – narodową w formie, katolicką w treści.

Żywię głębokie przekonanie, jakkolwiek paradoksalnie nawet dla mnie samego by to brzmiało, szczególnie kiedy zrekonstruuję moje czarne myśli ostatnich miesięcy i lat, że lewicowy front, który udało się powołać po serii bolesnych prób i błędów, absolutnie realnie jest politycznym wydarzeniem na miarę czarnego konia tych wyborów, że to właśnie Lewica zgarnie cowyborczą polską tradycyjną premię dla świeżaków. Niezależnie od tego, że ani tam nie dominują świeżaki, ani to taka nowa zjawa. Ale działa efekt porozumienia i dogadania się jeszcze niedawno niedogadywalnych, oraz całkowity brak konkurencji w rozgrywce o alternatywę dla wyleniałych niedźwiedzi POPiS.

Tak niewiele trzeba? Wygląda na to, że tak. Noszę wciąż w głowie jakieś wyniki analiz po wyborach w 2015 r., w których badający próbowali zrozumieć, czym się kierowali wyborcy/wyborczynie głosujący wówczas na PiS, ale nietworzący bynajmniej jego twardego elektoratu. Czyli de facto ci, którzy dali mu zwycięstwo. Otóż dominującym poglądem było przekonanie, że wówczas PiS było partią, której w ogóle „czegoś się chce”. Nieważne było, czego chce, jakim kosztem, jakimi metodami. Wystarczyło zbudować wrażenie, że się chce. Czy dzisiejsza opozycja wokółplatformerska buduje takie wrażenie? Nie mam wcale takiego poczucia. Z kolei PiS okopało się mocno w swoich sukcesach (tak, tak, jest ich więcej niż 500+) i sprawia wrażenie rządzącego pasibrzucha, co jeszcze w jego elektoracie nie budzi żadnego sprzeciwu, ale już pośród mobilnych głosujących tak.

A Lewica, owszem, wygląda jak zawodnik spragniony nie tylko gry po wymuszonej poprzednimi wyborami pauzie, ale czegoś więcej. I mam nadzieję, że do październikowych wyborów to wrażenie wzmocni i spotęguje. Przecież jesteśmy już dużymi chłopcami i dziewczynami, ta polityka (a innej nie mamy), spektakl i widowisko mają być przekonujące. Naprzeciw jest oczywiście brutalny przeciwnik, który nie będzie się wahał faulować albo zerwać meczu. Jednak rozważania na temat tego, jak się potoczy uznanie niekorzystnych dla siebie wyborów przez Księcia Nowogrodzkiej, to temat na inny tekst.

Tymczasem mam przeczucie, że Lewica idzie po wynik nie tylko dwucyfrowy, ale bliski i okolic dwójki na przedzie. Stąd ta radość i spokój. Zagłosować i kontrolować. A potem dalsza walka.

Wydanie: 2019, 37/2019

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy