Zarazy

Zarazy

W Krakowie od dawna wiadomo, że abp Jędraszewski jest człowiekiem wielkiej wiary. Wierzy np. w zamach smoleński. A jak przystało na duszpasterza, a nawet arcypasterza, wiarę tę niesie w lud, wplatając ten wątek w swoje kazania. Jest też człowiekiem wielkiego serca. Jego miłość do PiS jest wprost modelowa. Nie zdziwiłbym się specjalnie, gdyby w jakimś liście pasterskim ogłosił, że nie ma zbawienia poza PiS. Jest również wielkim filozofem, dopatrującym się związków między zdarzeniami i faktami, których zwykły śmiertelnik połączyć nie jest w stanie. Niedawno, w czasie mszy w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, powiązał ten fakt z „czerwoną zarazą”, której już nie ma, i nową, „tęczową zarazą”, która się szerzy. Co mają mniejszości seksualne do wybuchu powstania? Ale problem jest. Problem homoseksualizmu w Kościele także.

Homoseksualni pod tęczą nie kryją się ze swoim homoseksualizmem. Nie piętnują go obłudnie, jak to robią homoseksualiści w sutannach. Nie chcą być wykluczeni i nikogo nie wykluczają. Kościół przeciwnie. Swoich homoseksualistów kryje, innych potępia, wyklucza i przeciwko nim szczuje. Polski Kościół coraz bardziej różni się od Kościoła powszechnego, a nasi biskupi od papieża Franciszka.

Jakiego koloru zaraza tam już trafiła? Podobno są zarazy w innych jeszcze kolorach, niektóre atakują od głowy, trwale uszkadzając mózg. Atakują zarówno pojedynczych ludzi, jak i zbiorowości.

Na mniejszą nieco skalę zasłynął ostatnio inny duchowny. Ksiądz, pułkownik, z zawodu ponoć etyk, zajmujący państwową posadę rektora Podhalańskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu. Dziennikarze „Tygodnika Podhalańskiego” wytropili, że praca owego męża uprawiającego zawód etyka, na podstawie której zdobył (na Słowacji, w Rużomberku, o czym za chwilę) uprawnienia habilitacyjne, jest plagiatem m.in. z prac licencjackich bronionych na jego uczelni. Ciekawe, czy w nowotarskiej Alma Mater prace licencjackie są na tak wysokim poziomie, że można z nich przepisywać do prac habilitacyjnych, czy raczej w Rużomberku habilitacje są na poziomie prac licencjackich. W okazywanych w mediach fragmentach książki roi się ponadto od błędów ortograficznych.

To, że etyk popełnia plagiat, nawet ściągając od własnych studentów, jest wstrętne i głupie, ale zdarzyć się może. Uczonym księżom nieraz coś takiego się przytrafiało. Przed laty jeden ksiądz profesor kanonista na podstawie kolejnych plagiatów habilitował się, a później został profesorem. Wybuchł skandal. Akurat jednak miał przyjechać do Polski Jan Paweł II i sprawę szybko wyciszono. Plagiatorowi nic się nie stało, mało tego, był później przedstawicielem Episkopatu w Komisji Konstytucyjnej, a niedawno na macierzystej uczelni fetowano odnowienie jego doktoratu. Może ten akurat nie był plagiatem, więc feta się należała. Nie tylko afery pedofilskie i seksualne ekscesy zamiatano w Kościele pod dywan.

Ale wracając do księdza pułkownika i rektora, tu nie chodzi tylko o niego. Tu widać cały chory system. Gdy powoływano go na rektora, nie znano jego dorobku naukowego? Nikt tego nie sprawdzał? Dopiero dziennikarze mogli stwierdzić to, czego społeczność akademicka szkoły wyższej stwierdzić nie potrafiła czy nie chciała? Ktoś tę nieszczęsną pracę opartą na licencjatach studentów zapewne recenzował do druku. Kto to był? Ktoś oceniał dorobek naukowy w przewodzie na Uniwersytecie Katolickim w Rużomberku. Tylko słowaccy naukowcy? Nie było nikogo z Polski? Ci recenzenci nawet błędów ortograficznych nie zauważyli? Ktoś tę rektorską książkę wydał. Co to za wydawnictwo? Czy znalazło się na ministerialnej liście czasopism naukowych? Zaraza toczy naukę polską. Jakiej barwy to zaraza?

Co z problemem tych pseudohabilitacji, uznawanych u nas bez zastrzeżeń? Przed kilku laty pisała o tym „Gazeta Wyborcza”. W nauce polskiej jest ponoć obecna ponad setka nauczycieli akademickich z habilitacjami ze Słowacji, głównie z Rużomberku. Funkcjonują, wykładają, recenzują doktorów i doktorów habilitowanych, promują własnych doktorów. Co Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zrobiło, aby tę sprawę wyjaśnić? Jak to jest, że mały, prywatny (kościelny) uniwersytet w Rużomberku produkuje tyle kadr dla polskiej nauki?

Sprawa wydaje się tym bardziej interesująca, że na Słowacji (tak jak dawniej w Czechosłowacji) nie ma w ogóle habilitacji! Po skończeniu studiów i obronie pracy (odpowiednika mniej więcej naszej pracy magisterskiej) dostaje się stopień doktora określonej dyscypliny. Na przykład kto skończy prawo, przed nazwiskiem pisze sobie skrót JUDr (iuris utriusque doctor). Gdy po latach zrobi doktorat, po nazwisku dopisuje sobie dodatkowo Dr Sc (doktor nauk). To, co u nas na mocy jakiejś niemądrej, a w każdym razie błędnej interpretacji ministerstwa uznaje się za habilitację, jest procedurą uzyskania stanowiska (nie stopnia!) docenta. Wymogi w przypadku habilitacji w Polsce i docentury na Słowacji są zupełnie nieporównywalne. Nikt tego nie sprawdził ani przed nagłośnieniem sprawy przez „Wyborczą”, ani później. I co? Ano nic.

Wydanie: 2019, 33/2019

Kategorie: Felietony, Jan Widacki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy