Następnie pójdziemy do nieba

Następnie pójdziemy do nieba

Nigdy nie wiadomo – dawać czy nie dawać? Trudno sobie wyobrazić okrutniejszy szantaż moralny niż te piękne, brudne dzieci z wielkimi, ciemnymi oczami, błagające o 2 zł na jedzenie. W tej sytuacji bez wyjścia każde zachowanie jest ostatecznie tylko hipokryzją. Wiedza i zdrowy rozsądek odradzają jałmużnę, wiadomo bowiem, że skuteczność dzieci tylko podwoi, potroi wysiłki rodziców, by zbierały częściej i więcej. A to tylko rozbuduje ten ponury proceder. Ale zagwarantuje – choćby na chwilę, choćby naskórkowo – jako taki spokój sumienia albo przynajmniej zmniejszy dyskomfort, który czujemy, widząc te dzieci. Znamy kampanie społeczne „Nie dawaj na ulicy”, wiemy, jak możemy pomóc – fundacje informują nas w prasie, radiu i telewizji, gdzie przekazać ów dobroczynny 1% podatku. Dlaczego w takim razie czujemy się podle, nie dając? Za każdym razem jest mi przykro i wstyd. Wstydzę się moich czystych ubrań, moich plomb w kolorze zębów, mojego kremu na policzkach, mojego pierścionka, wreszcie mojej kawy, którą prawdopodobnie właśnie piję w ogródku kawiarni. Najchętniej wrzucamy do puszki autoryzowanej – bo przykra jest również świadomość, że daliśmy się wystrychnąć na dudka, dlatego że ów (podejrzanie oczywiście wyglądający) rzekomy wolontariusz zaraz zadzwoni do swojego dilera w celu nabycia tzw. blantów. Chociaż szczerze mówiąc, wygląda, jakby od lat pakował w żyły wyłącznie opiaty. Wykonujemy więc ten drobny gest i zapominamy o sprawie. Usprawiedliwia nas – jak sądzimy – fakt, że na własnym podwórku spraw mamy aż nadto. Wiadomo przecież, że najbardziej deficytowym towarem jest czas. Pyk! Moneta zadzwoniła, sprawa załatwiona – te pozorne czynności, to pozorne pomaganie, ten pozorny kapitał społeczny tak mało nas kosztują, a pewne rzeczy załatwiają nam od ręki. Wracamy do domu, mejlem przychodzi list. List otwarty do Pana Prominentnego w bardzo ważnej sprawie: koczowisk romskich, schroniska dla psów, ratowania rzeki przed deweloperem. List protestacyjny przeciw opresji złej władzy, przeciw nietolerancji i wyzyskowi, przeciw umowom śmieciowym, przeciw wypalaniu traw, przeciw wojnie i faszyzmowi. Podpisujemy. Nic nas to nie kosztuje – zazwyczaj kiwnięcie palcem, jeden klik. Nawet nie musimy się ruszać z domu. Całkowicie bezpieczni, nic nie ryzykując, oglądamy z zadowoleniem nasze nazwisko na kolejnym liście w bardzo słusznej sprawie. Z miłą świadomością, że inni też to nazwisko widzą, bo oni też złożyli swój podpis, wykonali swój klik. Teraz nie tylko jesteśmy czynnie altruistyczni i wspaniałomyślni, ale także integrujemy naszą małą społeczność, czujemy się członkami jakiegoś Środowiska, w którym każde znane nazwisko podbija stawkę. Boże, jakie to żałosne, jakie tanie! A jednak tak łatwo poddajemy się tej iluzji, którą w pełni akceptują nasze mechanizmy obronne. Na portalach społecznościowych „lubimy” rewolucyjne posty i wszystkie, wszystkie wpisy naszych ukraińskich przyjaciół, pisarzy – nawet jeśli ich nie rozumiemy – trudno, w tej ciężkiej godzinie potrzebne jest wsparcie gwarantowane. Klik. Toczymy wirtualnie gorączkowe dyskusje, bronimy równości, braterstwa, nasze serce po lewej stronie aż się wyrywa z piersi, niemal fermentuje – powalają nas autentyczne emocje, tak, kurde, właściwie czujemy, że bierzemy udział w tej wojnie, że ona nas dotyczy. Zapalamy świeczkę w geście solidarności, spoglądamy w okno – inni, niektórzy też zapalili. Jak fajnie. Co to za nowe święto dobra i miłości. Tam, za szybą, w bloku naprzeciwko, też mieszka jakiś Kazik, Marian, jakaś Bożena, którzy myślą podobnie jak my. Więc póki my żyjemy, jest jeszcze nadzieja na świecie. Na cześć świata i nadziei, która jeszcze nie zmarła, otwieramy wino i przepełnieni patosem i grozą włączamy wiadomości. Kolejna rzecz, która czyni z nas dobrych obywateli, to zachowania proekologiczne. Kampanię „siusiaj do wanny” uznaliśmy za nieudaną, kupujemy więc energooszczędne żarówki (przy okazji będzie taniej!) i jaja od szczęśliwych kur z wolnego chowu (co za bzdura). Biodegradowalne torebki spożywcze już sobie odpuszczamy, bo są za drogie i kogo jak kogo, ale nas, rewolucjonistów, nie stać na takie burżuazyjne luksusy. Co za dzień! Dopiero 19.00, a już zrobiliśmy tyle dla planety. Teraz czas dla bliskich. Bo ci, którzy mają oparcie społeczne w bliskich, rzadziej chorują na nerwice i raka. Tak więc zanim zrobimy popcorn, wykonujemy tych kilka kluczowych telefonów. Zasypiamy snem sprawiedliwego,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety