Za długie rządy samorządowców (nawet najlepszych)

Za długie rządy samorządowców (nawet najlepszych)

Moje wrażenie jest następujące: w latach 90. pojawiały się u nas niezłe pomysły, próbowano je wprowadzać w życie, ale następnie, stopniowo albo gwałtownie, porzucano. Dlatego mam dziś poczucie regresu. Popatrzmy choćby na samorząd. Idea oddania mu sporej części władzy była słuszna. A jeszcze słuszniejsza była koncepcja ograniczenia kadencyjności władz samorządowych. Nie ma wszak lepszego lekarstwa na powstawanie klik i tzw. układów. Wiedzieli o tym już starożytni Grecy, którzy w demokratycznych Atenach wprowadzili jednodniową kadencyjność niektórych urzędów, a także ich losowanie. Może nieco przesadzili. Niemniej już wtedy wiedzieli, że nie ma nic gorszego niż zezwolenie na to, aby urzędy państwowe stawały się ośrodkami korupcji. My jednak niczego się nie uczymy. Nie bierzemy poważnie ani nauk starożytnej Grecji, ani żadnych innych. A jak już mamy niezłe pomysły, to szybko je zarzucamy (np. ten o konieczności istnienia apolitycznej służby państwowej). No i w rezultacie mamy teraz np. prezydentów miast, którzy sprawują swoje urzędy od ponad 20 lat. Samorządowców przyspawanych do stołków.

W poprzednim ustroju, będąc członkiem tzw. nomenklatury, można było sprawować rządy przez wiele lat, bez względu na osiągnięcia czy raczej ich brak. Teraz wystarczy skutecznie neutralizować wszelką opozycję na poziomie samorządowym oraz tkać gęstą sieć zależności i mamy podobny rezultat. A nie potrzeba jakichś specjalnych badań naukowych, żeby zauważyć, że dzisiejsza samorządowa nomenklatura ma wiele narzędzi do dyspozycji, aby trwać i mieć się dobrze. Potrafi skutecznie uciszać niezadowolonych, podporządkowywać sobie lokalną prasę i eliminować jakikolwiek opór przeciwko swojej władzy metodą kija i marchewki. Szczególnie w mniejszych miastach, gminach i na wsi. Dobrze te procesy opisał Andrzej Andrysiak w książce „Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu”.

Samorządowcy od samego niemal początku reform bronili się przed dwukadencyjnością i ostatecznie wygrali.

Mogą dziś rządzić do śmierci i żadna siła polityczna im tego nie zabroni. A wszystko to oczywiście w przekonaniu, że są najlepsi i nie można ich karać odwoływaniem z urzędów, mają przecież same sukcesy. Nie twierdzę, że niektórzy nie mają. Ale nie o to chodzi. Co jakiś czas trzeba po prostu dokonywać zmiany samorządowej władzy i w ten sposób przecinać więzi klientelistyczne oraz likwidować układy, na które „nie ma rady”. Czy tego bowiem chcemy, czy nie chcemy, muszą one się wytworzyć przy długim sprawowaniu każdych rządów. A nie są wszak rzeczą dobrą czy pożądaną. I ponownie nie potrzeba tutaj jakichś wnikliwych badań socjologicznych. To wiedza znana nam od dawna. Dlatego już dawno wymyślono zasadę dwukadencyjności, aby patologiom przeciwdziałać. Rządź przez dwie kadencje, wykazuj się, zdobądź szacunek i uznanie, ale potem odejdź. Zrób miejsce innym. Być może będą gorsi, taka groźba zawsze istnieje. Jednak mogą być lepsi, a w każdym razie – inni. A taka odmienność jest bardzo wskazana. Nikt z nas bowiem nie ma patentu na nieomylność.

Tymczasem u nas rządy przychodzą i odchodzą, partie u władzy się zmieniają, ale niektórzy samorządowcy trwają na swoich stanowiskach przez dziesięciolecia. Trudno zatem nie odnieść wrażenia, że w wielu miejscach w Polsce nie ma szans na zmianę. Mieszkańcy stracili na nią wszelkie nadzieje. A nic tak nie zabija demokracji jak utrata wiary w jej możliwość. W tym sensie od dziesięcioleci osłabiamy demokrację, pozwalając na to, aby samorządy zamieniały się w twierdze obsadzone wciąż tą samą załogą. Odporne na ataki z zewnątrz. I choć czasem nieco zmurszałe, to nie do zdobycia.

Co ciekawe, ten proces odchodzenia od kadencyjności znamionujący psucie demokracji można obserwować także gdzie indziej. Na przykład na uniwersytetach, które w rezultacie neoliberalnych reform przypominają coraz bardziej korporacje finansowe, przemysłowe czy handlowe, gdzie istnieje co prawda jakaś rada nadzorcza, ale faktyczną władzę sprawują prezes i menedżerowie mogący rządzić w nieskończoność. W ten sposób uniwersytet, który od wieków był instytucją wspólnotową kierowaną przez ciała kolektywne, zamienia się w jeszcze jedno narzędzie oduczania ludzi odpowiedzialności za dobro wspólne. Skoro bowiem nic od nas nie zależy, to po co się przejmować losami danej instytucji? Trzeba jedynie dbać o to, aby nie podpaść władzy, bo w obliczu osłabienia rządów ciał kolektywnych nikt nas przed jej działaniem nie uratuje. I tak oto, chwaląc oficjalnie demokrację, robimy od dawna wszystko, aby przestała faktycznie istnieć.

Wydanie: 14/2023, 2023

Kategorie: Andrzej Szahaj, Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy