Kino nie jest młotem na rzeczywistość

Kino nie jest młotem na rzeczywistość

Dziś panuje cenzura prewencyjna. Fajne pomysły młodych dusi się w zarodku Janusz Kijowski – reżyser, scenarzysta, producent, dyrektor artystyczny Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film Jako że spotykamy się w ramach 38. Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film, chcę zacząć od anegdoty, którą raczy się tu gości. Słyszałem, że podczas jednego z pierwszych koszalińskich festiwali wyrzucił pan telewizor przez okno. – Prawda, ale myśmy rozrabiali i wyrzucali te telewizory w Koszalinie, bo o coś chodziło. Młodzi i Film powstał jako festiwal ZMS-owski. Został wymyślony przez koszaliński aktyw partyjny, by odciągnąć uwagę widzów od festiwalu w Łagowie, który był naszym środowiskowym wydarzeniem. Namawialiśmy więc Stowarzyszenie Filmowców Polskich, którego prezesem był wówczas Jerzy Kawalerowicz, do przeprowadzenia uchwały o bojkocie koszalińskiego festiwalu. Zarząd główny wysłał mnie i Krzysztofa Kieślowskiego do Koszalina na przeszpiegi, żebyśmy na własne oczy przekonali się, z jakim wydarzeniem mamy do czynienia. Niech zgadnę, wpakowali się panowie na pole minowe, zapuścili na terytorium wroga. – Wprost przeciwnie. Spodziewaliśmy się propagandy i politycznych haseł, a spotkaliśmy ludzi opętanych miłością do kina. Ludzi, którzy chcą wyciągać rękę do młodych, dawać szansę debiutantom. Doszliśmy do wniosku, że bojkot takiego wydarzenia, nawet jeśli ufundowanego pierwotnie przez władzę, byłby absurdalny. Zaczęliśmy więc do Koszalina masowo przyjeżdżać. Swoje filmy pokazywali tam Tomasz Zygadło, Janusz Zaorski, Feliks Falk, Agnieszka Holland. W ten sposób Koszalin stał się ważnym miejscem dla naszego pokolenia. Ale fakt faktem, że ciągle buzowała w nas potrzeba sprzeciwu. Stąd incydent z telewizorem. Często mówi pan, że ten telewizor powinien nadal lądować za oknem. Co pan dziś myśli o festiwalu w Koszalinie? Wciąż jest to miejsce sprzeciwu? – Wie pan, że tego właśnie mi brakuje – brakuje filmów gorących, które zdecydowanie opowiadają się za komentowaniem świata, w którym żyjemy. Mam poczucie, że w polskim kinie coraz częściej oglądamy bunt natury egzystencjalnej, związany w dużej mierze z motywem konfliktów rodzinnych bądź niezrozumienia ze strony rówieśników. Jest to rodzaj autentycznego sprzeciwu, ale nakierowany na bliskie otoczenie. Niestety, wyczuwam w tym sporo eskapizmu, ucieczkę przed wieloma prawdziwymi problemami, które są dla nas niezwykle istotne. Jest w tym dużo autocenzury, ale również cenzury zewnętrznej. Wspomina pan o cenzurze, czyli są jakieś analogie między dawną, reżimową cenzurą a dzisiejszymi zakazami? Sytuacja jest w pewnym sensie podobna, a mimo wszystko sprzyjała ona pana pokoleniu w tworzeniu odważnych filmów. – Dzisiaj jest inaczej, radykalnie zmieniły się czasy. Według mnie paradoksalnie czuliśmy się wtedy wolniejsi, bo wisiały nad nami tylko cenzura i system. Dziś przeciwnicy przychodzą z każdej strony. Układy i partyjniactwo, dziki kapitalizm i prymat pieniądza, korupcja i gnuśność. Nie muszę chyba mówić, że do tego dochodzi grupa szaleńców u władzy, która zawłaszczyła takie pojęcia jak prawda czy patriotyzm. Kiedy słucha się pana, można odnieść wrażenie, że dawniej było lepiej, miało się większą wolność. A przecież pana pierwszy film „Indeks” przeleżał cztery lata na półce. – Tak, ale nasze filmy przynajmniej powstawały. Przychodziło się z gotowym materiałem na pokaz kolaudacyjny i słuchało się uwag tych głupich urzędników. Przy moim drugim filmie, „Kung-fu”, postawiono mi w Naczelnym Zarządzie Kinematografii 23 zalecenia o wycięciu scen i dialogów, żeby film mógł wejść na ekrany. Krzysztof Kieślowski poradził mi, żebym poszedł na ulicę Mysią w Warszawie, gdzie mieścił się Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Umówiłem się z cenzorem odpowiedzialnym za sprawy związane z kinem i po półtoragodzinnej rozmowie wykreślił on wszystkie uwagi NZK, zostawił tylko jedno zdanie, które mu się nie spodobało. „Niech pan to wytnie albo zagłuszy przelatującym samolotem”, powiedział. Widzi pan, że nie każdy był brutalny. No tak, w obecnym systemie jest trochę inaczej. To nie gotowy film, ale scenariusz, a czasem ledwie jego krótkie streszczenie, trafia do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. I jest skazane na łaskę lub niełaskę tzw. ekspertów i komisji. – Dobrze, że pan o tym mówi. Dziś panuje cenzura prewencyjna. Fajne pomysły młodych dusi się w zarodku. Wiele scenariuszy nie dostaje dofinansowania, czyli

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 26/2019

Kategorie: Kultura