Najgorsi klienci, my

Najgorsi klienci, my

Albo to: grupka „kulturalnych” nas wbija do lokalnej knajpki, gdzie przyzwoicie karmią, starannie gotują, obsługa jest miła i generalnie każdemu smakuje. Sama od razu proszę bez pomidorów, potem upewniam się, czy nie ma czosnku i czy sos jest bez octu, a ser nie jest czasem wędzony. Lepiej bez sosu – myślę – bezpieczniej. Zamiast ciemnego pieczywa – proszę białe. Lemoniada – czy mogę prosić bez cytryny i tylko jedną kostkę, jedną jedyną kostkę lodu, bo muszę mówić, z reguły dużo mówię, nawet zawodowo, rozumie pani, a wieczorem mam spotkanie, rano warsztacik i nie chcę dostać anginy, bolesnej i kosztownej. – Ja przeciwnie – mówi koleżanka. – Wezmę z sosem. I proszę właśnie więcej czosnku, bo gardło JUŻ mnie boli, więc zdezynfekuję, dlatego jeśli macie państwo imbir… Tak? Genialnie! Ale nie więcej niż jeden plasterek o średnicy – o, o, mniej więcej takiej jak te kółka, moje kolczyki, jestem wdzięczna, merci, pieczywko czarne i do wszystkiego dwa talerzyki, bo mąż się przyłączy, tylko jemu bez sosu.

Pani kelnerka notuje. Na twarzy ma uprzejmy uśmiech, wie, że to stado, te dystynkcje, popisy, foszki, to mazgajstwo, wybujały egotyzm, narcyzm i męczyzm – kwilonko nad mleczkiem – to jakiś przedziwny regres. Że przy jedzeniu te grupy, a to z akademii, a to znów z teatru czy innych spotkań z polszczyzną, przeżywają właśnie swój powrót do mamy, obnażywszy się przy talerzu. Swoją delikatność (słabość), swoje zamyślenie (rozkojarzenie). I że może to się zwróci w napiwku. A i to nie zawsze, bo głowy zajęte czymś ważniejszym niż pożal się boże rachunek: etyką i estetyką, ekologiami mediów, błędem poznawczym, sporem przekładowym, punktacją i aberracją. Przynajmniej dość cicha (zwłaszcza o tej porze) grupka w końcu zmienia lokal, gdzie znów bezczelnie się rozsiądzie i powie: bez, bez, bez, without. Z potrawy wyjmie – i z obrzydzeniem usunie na krawędź talerza – kaparek. Bo z czymś się komuś skojarzył nieprzyzwoicie. Wygrzebie z dna zupy obłok śmietany i chlapnie nim na spodeczek. Coś po skrytej analizie odepchnie, czegoś doda, doprosi. I w końcu wyjdzie z knajpy ten kłapouchy potwór: niech żre w domu swoje brokuły wyliczone, swoje masło staniem okupione, swoje sosy tysiąca próśb. Coś bez niczego. Potrawę doskonałą.

„Bez niczego” – napisano tak na kartonie z napojem. Zagadkowy karton wzięłam z półki w markecie, bo ktoś pomysłowo go zaprojektował i chciałam bliżej przyjrzeć się tym talentom. W miejscu, gdzie opisuje się skład produktu, sprecyzowano zaczepnie owo „Bez niczego”: bez laktozy, bez glutenu, bez cukru, bez sztucznych barwników, bez regulatorów kwasowości. Natychmiast nabrałam więc wątpliwości co do statusu ontologicznego napoju: czy picie w kartonie w ogóle istnieje? Pomachałam kartonem – w środku zakołysał się płyn „ryżowy”. Włożyłam produkt do koszyka w uznaniu dla projektanta. Przypomniał mi się kolega malarz, który pewnego dnia postanowił, że będzie kupował rzeczy jedynie w pięknie zaprojektowanych opakowaniach.

Bez niczego. Kiedyś zamawiałam po węgiersku makaron dla syna. Bez sera. – Bez? – upewniał się pan. – Bez – odpowiadałam. Przez te wszystkie „bez” dostaliśmy sam makaron z wody – bez sosu, mięsa, masła. Czyściutki jak wyszorowany garnek. Jacy musimy być straszni jako klienci – pomyślałam, mając na myśli nas, Europejczyków.

Wstydzę się zamawiać wino, bo go nie rozumiem. Wiem, że lubię wytrawne, nie lubię kwiatowego, bo mi zalatuje perfumą, ale już nawet to zwierzenie zwyczajnie rozśmieszy kolegę z sąsiedniej rubryki PRZEGLĄDU. Ujawnia bowiem wysoki poziom dyletanctwa i prostactwo osoby tu mówiącej. Jednakowoż wskazówka dla kelnera without flower flavour (bez kwiatowego posmaku) często była jedynym narzędziem, jakim potrafiłam się posłużyć. Do czasu, kiedy w Wiedniu obsługiwał mnie ekstrawertyczny kelner. Ten – osobiście dotknięty moją ordynarną prośbą – nawrzeszczał na mnie, machając serwetką, popluwając na obrus, strzelając w górę krzaczastymi brwiami. Słusznie okazał mi pogardę, jednocześnie kończąc żywot językowego narzędzia, to jest przytaczanego zwrotu (without flower flavour). Moja wina. Nasza wina. Cierpliwość kelnera musiała zostać nadwyrężona i/lub zszargana przez hordy oszalałych turystów, często na pewno roszczeniowych ignorantów, którzy chcieli zachlać upał byle czym, niecierpliwi i skąpi.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy