Jak porucznik z Olsztyna schwytał zbrodniarza wojennego

Jak porucznik z Olsztyna schwytał zbrodniarza wojennego

Nikt nie przypuszczał, że szanowany, religijny człowiek i rzetelny pracownik zamordował setki czy tysiące ludzi

Viktoras Galvanauskas miał na sumieniu tysiące ofiar, choć przyznał się do zamordowania „tylko” 300 osób. Głównie w Ponarach koło Wilna, gdzie w zbiorowych egzekucjach, przeprowadzanych przez hitlerowców i ich litewskich kolaborantów, śmierć poniosło ponad 100 tys. osób. Ginęli przede wszystkim Żydzi, ale także przedstawiciele polskiej inteligencji i ruchu oporu, radzieccy jeńcy wojenni, komuniści i Romowie. Jednym z egzekutorów w grupie specjalnej szaulisów (strzelców) był ślusarz-mechanik, syn Polaka i Litwinki, urodzony w 1912 r. jako Wiktor Gilwanowski. Agent przedwojennego wywiadu litewskiego, w czasie gdy służył w Wojsku Polskim w Łomży – zdemaskowany uciekł do Kowna, by u brata doczekać wejścia Niemców w czerwcu 1941 r.

Zmiana tożsamości

W lipcu 1941 r. spotkał w Wilnie kolegę z kółka szaulisów, który służył w policji kryminalnej i zachęcił go, aby zgłosił się do komendy na wartownika. Gilwanowski skorzystał z tej rady, dostał pracę jako cywil z karabinem, potem zweryfikowano mu stopień kaprala i w przedwojennym mundurze litewskiej armii przydzielono do oddziału wartowniczego, który następnie został wchłonięty przez oddział specjalny – Sonderkommando. Już wtedy Gilwanowski występował jako Viktoras Galvanauskas, przyjmując pseudonim Kaunas (lit. Kowno). Z przesłuchań świadków i zebranego materiału dowodowego wynikało, że w latach 1941-1944 wyróżniał się aktywnością, na rozkaz hitlerowskich mocodawców biorąc udział w ludobójstwie. Gdy od wschodu nacierała Armia Czerwona, cały oddział uciekł nad morze, brał jeszcze udział w ewakuacji obozu w Stutthofie. W okolicach Ustki został rozbrojony i rozwiązany przez Waffen SS, a jego członkowie rozpierzchli się w różne strony. Większość po wojnie została schwytana i skazana na karę śmierci lub wysokie kary więzienia, lecz Galvanauskas przepadł bez wieści. W 1949 r. jego pierwsza żona Janina przyjechała z synem do Polski i uzyskała w Gdańsku sądowe uznanie jej męża za zmarłego. Nie miała od niego żadnych wieści, a jako wdowa chciała ułożyć sobie życie na nowo.

Tymczasem rzekomy nieboszczyk, już jako Witold Gilwiński, podający się za przymusowego robotnika w III Rzeszy, znalazł się najpierw w Krośnie Odrzańskim, a z obawy przed wpadką w 1950 r. przeniósł się do Olsztynka, gdzie dostał pracę mechanika narzędziowego w ośrodku transportu leśnego. W 1964 r. ożenił się, de facto jako bigamista, tym razem z repatriantką zza Buga, Stanisławą, wychowawczynią w domu dziecka, którą poznał w Olsztynku. On był już po pięćdziesiątce, ona mniej więcej w jego wieku. Jej kolegą w pracy był Tadeusz Obrębski.

– Mieszkali niedaleko nas, a że Gilwiński pracował w OTL z moim szwagrem, mieliśmy z nimi dobry kontakt. Niejeden raz do nich zachodziłem, malowałem im nawet pokój, a gorzałkę też piliśmy. Stasia opowiadała mi, że on był zamknięty w sobie, ale po wódce coś go dusiło, że aż płakał. I choć nalegała, żeby wyznał jej, co go gnębi, nie chciał się przed nią otworzyć – wspomina Obrębski. Z kolei Henryk Jesionowski, ówczesny wychowanek domu dziecka, zapamiętał panią Stasię jako osobę przesiąkniętą ideologią bolszewicką, podsuwającą dzieciom radzieckie gazety. Natomiast Gilwińskiego znał jako miłego, kulturalnego pana, który w niedziele, gdy jego żona miała dyżur, przychodził do domu dziecka na obiady. Także koledzy Gilwińskiego z pracy uważali go za spokojnego i uczynnego człowieka. Nikomu nie przyszło do głowy, że może on być zbrodniarzem wojennym. Tyle że gdy czasami podśmiewali się z jego poczciwości, odpowiadał tajemniczo: „Jeszcze wy Witka nie znacie”.

Mroczne miejsce kaźni

To prawda, nie znali. Choć pewnie słyszeli o zbrodni w Ponarach, zwłaszcza przesiedleńcy z Wileńszczyzny, nowi mieszkańcy Warmii i Mazur. I o groźnie brzmiącym Sonderkommandzie, które rozstrzeliwało głównie Żydów. Ale nie znali jeszcze wtedy relacji naocznych świadków, w tym Kazimierza Sakowicza, miejscowego dziennikarza, żołnierza Armii Krajowej, zastrzelonego w zasadzce w lipcu 1944 r. przez szaulisów, którzy prawdopodobnie zorientowali się, że interesuje się ich zbrodniczą aktywnością. Sakowicz mieszkał w Ponarach, obserwował, co się tam działo, i szczegółowo to opisywał w prowadzonych kronikach. Jego zapiski znaleziono przypadkowo po wojnie, zakopane w butelkach, w ogrodzie jego domu. Część była ledwie czytelna, ale to, co można było odczytać, stanowiło swoisty akt oskarżenia.

Zacytujmy dwa niewielkie fragmenty: „Otworzono cztery wagony i kazano Żydom wysiadać bez żadnych ruchomości, wszyscy byli otoczeni. Płacz, jęk, błagania, rzucanie do nóg… Piąty sądny dzień… Zaczęto wyganiać ludzi z wagonów i od razu małą grupę popędzono w kierunku dołu. Tym, którzy ubrani byli w gorsze ubrania, nawet nie kazano się rozbierać. Spędzili do dołu i naraz zaczęli strzelać. Stojąca obok druga grupa ludzi, widząc, co zrobili z ich najbliższymi, zaczęła krzyczeć. Kilku rzuciło się do ucieczki. Nieco odstała od innych biednie ubrana kobieta z rozrzuconymi włosami, przyciskała do piersi niemowlę. Dopędza ją policjant, uderza kolbą karabinu po głowie, kobieta osuwa się na ziemię. A policjant, uchwyciwszy niemowlę za nóżki, wlecze je do dołu…”.

To był jeden z sześciu dołów, które pozostały po nieukończonej przez radzieckie władze budowie podziemnych magazynów paliwa lotniczego. Świetnie nadawały się na miejsce kaźni, o czym świadczy kolejny zapis: „Od strony bramy znów ukazuje się duża grupa – chyba około 400 ludzi.

Ze wszystkich stron otaczają ją dużą grupą policjanci. Widocznie boją się, aby któryś nie uciekł. Nie dochodząc do dołu, wszystkich kładą na ziemi. Wydzielają parę dziesiątków ludzi i o czymś im mówią. Ludzie ci z wolna zaczynają się rozbierać. Obok innych kobieta z dzieckiem na ręku. Dwoje małych dzieci, silnie uczepione matczynej spódnicy, zanosi się płaczem. Policjant dopada do nich i kijem zaczyna bić dzieci

i matkę. Któryś z mężczyzn rzuca się na policjanta. Inny policjant strzela do niego. Policjant, który bił kobietę, wyrywa z jej rąk niemowlę i z rozmachem rzuca do dołu. Kobieta skacze za niemowlęciem, a za nią i dzieci. Rozlegają się strzały…”.

Ze zrozumiałych względów w zapiskach nie został wprost wymieniony Galvanauskas. Ale jego litewskie nazwisko przewijało się w różnych dokumentach znalezionych po wojnie w Wilnie i okolicy. Na przykład na liście członków Sonderkommanda, którzy chcą zakupić drewno na opał, czy w innym wykazie dotyczącym spraw gospodarczych. Viktorasa, o którym jeden ze współzbrodniarzy powiedział, że ma skłonności sadystyczne, że rozstrzeliwał ludzi, grabił ich mienie, sprzedawał i przepijał, widać też na zbiorowej fotografii grupy specjalnej.

Szanowany, religijny człowiek

Kiedy więc latem 1975 r. do Biura Śledczego MSW w Warszawie nadeszła wiadomość od litewskiego odpowiednika, że Galvanauskas może się ukrywać w Polsce, jego dossier było już bogate. Pewne ślady prowadziły w Olsztyńskie. Wtedy teczka z materiałami na temat zbrodniarza trafiła na biurko por. Mieczysława Kurowskiego, oficera Wydziału Śledczego Służby Bezpieczeństwa w Olsztynie (formalnie komendy wojewódzkiej milicji obywatelskiej), wcześniej sędziego rozpoznającego sprawy kryminalne. Do służb specjalnych Kurowski przeszedł ze względów ekonomicznych. Jako szef sekcji śledczej praktycznie sam zajął się poszukiwaniem Galvanauskasa, przesłuchując świadków, w tym osadzonych w polskich więzieniach, i analizując dziesiątki tomów akt przesłanych z Wilna. Robota operacyjna przyniosła rezultaty. Na celownik wziął Witolda Gilwińskiego z Olsztynka, bo niektóre jego dane pokrywały się z życiorysem Galvanauskasa. Zgadzał się rok urodzenia, choć miesiąc i dzień były inne. Imiona rodziców te same, nazwisko matki podobne, miejsce urodzenia – Wilno. Rysopis niby podobny, ale zdjęcie w mundurze różniło się od fotografii w cywilu. No i nazwisko, jakby zamienione z litewskiego na polskie. Mechanik narzędziowy z Olsztynka podawał, że we wrześniu 1939 r. walczył z Niemcami, potem przebywał na robotach przymusowych w Hamburgu, ale nie było na to dowodu. Nie należał też do żadnej organizacji, np. ZBOWiD.

– Zastanawiałem się, jak to możliwe, że ten szanowany, religijny człowiek i rzetelny pracownik mógł być zbrodniarzem – wspomina dziś 81-letni Mieczysław Kurowski, obecnie mieszkaniec Dobrego Miasta na Warmii. Wtedy jego wątpliwości rozwiało dostarczone przez radzieckie MSW zdjęcie grupowe, na którym podejrzanego można było zidentyfikować w gronie oprawców z Sonderkommanda. Trzeba to było tylko uwiarygodnić, również przez przesłuchanie innych zbrodniarzy odsiadujących kary w polskich więzieniach. Zeznawała także siostra Gilwanowskiego, która pamiętała go pod takim nazwiskiem i rozpoznała na fotografii.

Ramię bolało od kolby

Po roku śledztwa Gilwińskiego można było aresztować. 26 sierpnia 1976 r. por. Kurowski podjechał z kolegami pod dom w Olsztynku, gdy 64-letni Gilwiński vel Galvanauskas odpoczywał w ogrodzie. Gdy poprosili go ze sobą, nawet się nie zdziwił. Mruknął tylko: „Stało się”. Wsiadł do samochodu bez kajdanek na przegubach. Ale podczas przesłuchania szedł w zaparte, nie przyznawał się, że był szaulisem z grupy specjalnej. Przełom nastąpił, gdy Kurowski przedstawił mu argumenty nie do obrony – przyznał się do zabicia sześciu Żydów. Wtedy Kurowski pokazał mu dokumentację, że było ich w grupie 50, a zastrzelili ponad 100 tys. osób. Jak więc mogło się skończyć na sześciu?

– Następnego ranka znów, bardzo spokojnie, jakbym przesłuchiwał drobnego złodziejaszka, przygważdżałem go dowodami. I zaczął sobie przypominać, że „strzelał do każdego, kto mu się pod lufę nawinął”. Ale swój rachunek sumienia skończył na 300 ofiarach! – wspomina Kurowski.

To jednak wystarczyło, by postawić go w stan oskarżenia. Przed prokuratorem tak tłumaczył: „To było straszne dla ofiar i dla mnie. Ramię bolało od kolby i palce od ładowania, a uszy puchły od wystrzałów i rozpaczliwych błagań… Strzelaliśmy w tył głowy. Najwyżej z odległości 5 m. Była taka zasada, że kto był z dzieckiem, musiał stawać twarzą do nas. Wtedy jeden strzelał do niego, drugi do dziecka… Wciąż to samo: zbiórka, pobrać karabiny – mieliśmy zdobyczne karabiny radzieckie, amunicję do kieszeni i jazda. Strzelaliśmy też salwami – ludzkie głowy pękają, mózg, krew, jęki. Wymiotowałem. Moją ofiarę dobił ktoś inny. Poszedłem do Norwajszy [dowódcy grupy – przyp. red.], mówiąc, że nie mogę. On wtedy, jak zwykle, trzymał pistolet, zaraz skierował lufę we mnie i mówi, że zaraz ja znajdę się w dole. (…) Bałem się śmierci, bałem się uciekać do partyzantów, boby mnie rozwalili. I od tego momentu strzelałem jak każdy inny”.

Por. Kurowski chodził na rozprawy w Sądzie Wojewódzkim w Olsztynie, który 11 maja 1977 r. skazał Galvanauskasa na 25 lat więzienia. W wypełnionej po brzegi sali rozległy się okrzyki: „Hańba!”. Słuchając zeznań świadków, publiczność domagała się kary śmierci. Taki wyrok wydał na zbrodniarza sąd apelacyjny. Ale wkrótce Rada Państwa z uwagi na stosunki polsko-litewskie zastosowała wobec niego (jak i pozostałych skazanych z grupy specjalnej) akt łaski, przywracając mu poprzedni wyrok. W więzieniu w Barczewie odwiedzała go Stanisława Gilwińska, która cierpliwie czekała, aż mąż wyjdzie na wolność. Po 14 latach odsiadki, w 1990 r., Wiktor wrócił do Olsztynka. Mieszkańcy miasteczka uznali, że swoje odsiedział, i nikt go nie prześladował. Umarł pół roku później, a po kilku kolejnych miesiącach – jego wierna Stasia.

A oficer, który doprowadził do schwytania Galvanauskasa? Pamięta, że za swoją robotę dostał 4 tys. zł nagrody, o wiele mniej niż cała drabinka jego przełożonych z ministrem włącznie. Po jakimś czasie Mieczysław Kurowski trafił do wywiadu na Śląsku, gdzie zakończył służbę w stopniu podpułkownika. Jako byłemu „bezpieczniakowi” dwa razy zmniejszano mu emeryturę, zostało mu zaledwie 1,2 tys. zł.

Na szczęście jego żona, była księgowa, dostaje więcej. Dziś były oficer jest po osiemdziesiątce, ale jako dawny ciężarowiec nadal dba o kondycję fizyczną, ćwiczy skłony i przysiady, jakby się nie starzał. Prawdziwą radość sprawiają mu jednak dzieci i wnuki, dla których opowieści o litewskim zbrodniarzu brzmią jak straszne baśnie o słowiańskich potworach.

Fot. Marek Książek

Wydanie: 2022, 35/2022

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Anonim
    Anonim 22 stycznia, 2024, 17:19

    Mały błąd wdał się w artykuł, Pani Stanisława zmarła w roku 1987 roku natomiast Pan Witold w roku 1993

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy