Jak Prawo i Sprawiedliwość zapewnia wolność badań historycznych

Jak Prawo i Sprawiedliwość zapewnia wolność badań historycznych

Jeszcze raz rządząca siła wymanewrowała opinię publiczną w kraju. Chodzi o nowelizację ustawy o IPN. Jej zamordystyczne intencje wzbudziły nie tylko zainteresowanie za granicą, lecz także oburzenie. Na szczęście dla naszego „suwerena” przede wszystkim w Izraelu, dzięki czemu nastąpiło patriotyczne wzmożenie, nic nie ustępujące wyrazistością temu sprzed pięćdziesięciu lat, w schyłkowym okresie rządów Władysława Gomułki i jego paladynów. Miło raz jeszcze przekonać się na własne oczy jak prezydent, premier, liczni ministrowie lub osoby „w randze ministra” stają w obronie ojczyzny posługując się bronią historii, zatem nauki. Jeśli bliżej się przyjrzeć temu orężowi, okaże się, że został on wyprodukowany na użytek polskiej polityki historycznej, mającej u nas nie tylko zaplecze duchowe, gdyż przede wszystkim cieszącej się wsparciem najwyższych władz i wielomilionowych nakładów budżetowych. Kiedy zabrakło jednego z jej architektów, skądinąd magistra historii, byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, dotkliwą lukę wypełnili kolejni mistrzowie historycznego fachu, na czele z obecnym premierem, paroma liderami Platformy Obywatelskiej, bodaj także z jednym z doradców prezydenta i wieloma innymi.

Jak zwykle w czasach zamętu umysłowego, mało komu przychodzi do głowy, że rzeczywistym zadaniem władzy politycznej powinno być zapewnienie społeczeństwu i społeczności uczonych odpowiednich warunków, w których byłoby można rozważać nad historią jako niezbywalną częścią kulturowej tożsamości. W nauce proces badawczy nigdy się nie kończy. Zatem daremne są wysiłki, których celem miałoby być ustalenie kanonicznej wersji polskiej przeszłości. Widać to po losie innych tego rodzaju zamierzeń. Rzeczpospolita szlachecka upadała, mimo że jej tożsamość była spajana katastrofalnym w następstwach mitem przeszłości sarmackiej i ultrakatolickiej. Za sanacji za niewzruszony uznawano mit zbrojnego czynu i przelanej w powstaniach krwi; oczywiście wbrew faktowi, że zaborcy zlikwidowali się sami, a narodowi pozostało wykorzystać ten moment. Za PRL głoszono, jakoby to historia, wyobrażona jako nieubłagany sędzia, przyznała rację opcji komunistycznej, przez co wszelkie manipulacje przy raz na zawsze wydanym wyroku nie mają racji bytu.

O ile mi wiadomo, wszyscy uczestnicy podkreślają zgodnie, że zakaz krytycznego wypowiadania się o przeszłości naszej ojczyzny i narodu nie dotyczy badań naukowych ani twórczości artystycznej. Swobodę twórczości artystycznej można u nas wspierać nie tylko przez uczestnictwo w kulturze, ale także modlitwą, a często jest ona połączona z wyzwiskami i grożeniem linczem. Być może nie ma kraju, w którym pod względem masowości kultury byłoby tak dobrze jak u nas. Niestety, dość łatwo można znaleźć się na zgromadzeniach, na których uwidacznia się pęd do uczestnictwa w życiu naukowym na zasadach podobnych jak w przypadku kultury. Tumult i okrzyki oburzenia mają rozstrzygać o wyższości wybranych poglądów nad niesłusznymi. Historyk zapraszany jest w roli eksperta, który ma potwierdzić opinię i gusty tłumu. Alternatywne poglądy nie są mile widziane, a nawet uznawane za niedopuszczalne.

Z nowelizacji ustawy o IPN możemy wnioskować (bez pewności co do intencji ustawodawcy), że wolność badawcza pozostaje niezagrożona. Jak jednak zauważa Wojciech Tumidalski („Rzeczpospolita”, 30 stycznia 2018) w debacie odpowiedniej komisji sejmowej „wskazywano (…), że chodzi o ściganie autorów takich jak Jan Tomasz Gros. Oznacza to, że prokurator będzie oceniał, co jest pracą naukową, a co już publicystyką, która nie podlega wyłączeniom i którą można ścigać dzięki nowej ustawie”. Nagonkę można zacząć już choćby przeciw Annie Bikont, autorce książki „Sendlerowa”. W każdym razie przyjęte w nowelizacji przepisy ograniczają wolność słowa i swobodę wypowiedzi.

Polityka historyczna to cudowne dziecię POPiS. Nad jej naturą nieraz już rozważano. Andrzej Talaga („Rzeczpospolita”, 31 stycznia 2018) słusznie widzi w niej dążność do unieruchomienia obrazu dziejów. Sam określa ją mało precyzyjnie jako „ruch, nieustanną zmienność”. Warto bowiem dodać, że w polityce historycznej chodzi raczej o pewną dyspozycyjność myślenia, w której uznaje się, że obraz przeszłości można dowolnie kształtować w zależności od aktualnych potrzeb władzy i jej elektoratu. W obecnym stanie debaty celem jest nadanie państwowej rangi określonej wizji historii, zresztą rażąco jednostronnej. Stoją za tym nie tylko IPN, ale i niedawno powołane instytucje i stowarzyszenia , które przyjęły nazwy równie udane i wdzięczne, jak słownictwo omawianej tu nowelizacji: Reduta Dobrego Imienia, Rada Dyplomacji Historycznej czy Polska Fundacja Narodowa, ta akurat z wyjątkowo grubym portfelem. Działanie tych tworów władza ocenia sceptycznie. Z jej postępowania wynika, że wyżej ceni uruchomienie paragrafu i prokuratora.

Podstawowe znaczenie dla zdolności manewrowej PiS ma stosowany tu dualizm. Polega on na izolowaniu nauki akademickiej od uprawianej z coraz większą bezkompromisowością polityki historycznej i nieodłącznego od niej manipulowania faktami. Uniwersyteckie środowisko w tej sprawie zachowuje daleko idącą powściągliwość. Milczy największa organizacja historyków, mająca chwalebne karty w obronie nauki, jaką jest Polskie Towarzystwo Historyczne. Słyszy się opinie, że przyczyną może być różnorodność poglądów politycznych. Ale czy pluralizm odnosi się do elementarnych zasad metody naukowej?

Nauka jest kosmopolityczna, nad czym ubolewano w Polsce czasów Gomułki, a co dziś w kręgu władzy znowu uchodzi za przyczynę jej ułomności. Jeśli stanęłaby ona w obronie narodowego subiektywizmu, przestałaby być nauką. Polityka historyczna zawsze dąży do uwolnienia obrazu dziejów z rygorów, jaki nakłada na nią krytycyzm badawczy, związany z nim wymóg obiektywnego i jawnego charakteru wyników badań. Ustalenia naukowe rozpowszechniane są w kręgu przedstawicieli wąskich specjalizacji, co za tym idzie publikowane w niskonakładowych czasopismach i monografiach. Niewiele ustaleń szczegółowych trafia wprost do podręczników akademickich. Wszystko to sprawia, że głos nauki ma niewielki zasięg i łatwo go zneutralizować. Popularyzacja wiedzy historycznej jest wynikiem uznaniowych ocen i dokonywanej z zastosowaniem różnych kryteriów selekcji. POPiS lekceważąco odnosił się i odnosi do akademickiej historiografii, bo dla własnych celów powołał służebny i dyspozycyjny Instytut Pamięci Narodowej, wyposażając go we wszelkie możliwe instrumenty, używane nie tylko do popularyzacji historii, lecz do manipulowania nią. Przyspieszenie w tym zakresie, którym tak żywo interesuje się kierownictwo PiS, wymaga jednak sankcji karnej wobec tych, którzy nie idą krok w krok z obowiązującą polityką historyczną. Całkiem racjonalnie wyłącza z tego środowiska akademickie, o ile pozostaną przy swoich trudnych do spopularyzowania badaniach i nie będą starały się dotrzeć do szerszego odbiorcy. Uniwersyteckie instytuty historyczne mają się zająć parametryzacją, zdobywaniem miejsca na łamach zagranicznych czasopism naukowych (szerzej mało znanych, wydawanych z reguły po angielsku), przez co ipso facto ich głos nie będzie się specjalnie liczył w krajowych debatach.

Między bajki można włożyć tezę, że do działania skłoniła władzę plaga wypowiedzi antypolskich. Nie zdarzyło się nic takiego, co by zmuszało PiS do pośpiechu, chyba że pilne potrzeby wewnętrzne, o których jeszcze nie wiemy, a co samo w sobie można uznać za poważne ostrzeżenie. W faktycznej marginalizacji badań akademickich, założonej i realizowanej nie tylko we wspomnianej nowelizacji ustawy o IPN, można dostrzec analogie do pozbawiania realnego wpływu wielu podstawowych instytucji życia publicznego. Taka jest cała strategia władzy.

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy