Sprawozdawczyni sądowa Helena Kowalik opisała, jak sądy zamykają się przed mediami (PRZEGLĄD nr 26/2024). Oto kolejny głos w tej sprawie.
Kiedy dostałem w spadku dom pod Warszawą i spytałem notariusza, czy będę mógł go szybko sprzedać, ten bardzo się zdziwił: „Chce pan sprzedać? A myślałem, że przeprowadzi się pan do Warszawy”. Nie miałem takiego zamiaru, bo mocno wrosłem w pejzaż olsztyński. I całe szczęście, bo jako dziennikarz dosyć często goszczący w sądzie byłbym narażony na uciążliwości, o których pisała Helena Kowalik, a potem jej koleżanki po fachu, które mogę określić jako reporterki sądowe.
W tekstach pod wspólnym tytułem „Sąd nie jest twierdzą” widać warszawocentryzm, choć przecież wymiar sprawiedliwości działa w całej Polsce. Aż mi żal koleżanek, że ciągle potykają się o takie przeszkody, ale – być może – jest to specyfika właśnie sądów warszawskich. Tymczasem w Olsztynie, niedużym mieście wojewódzkim, sprawozdawcy sądowi czy w ogóle dziennikarze, nie mają takich kłopotów. Regularnie dostaję mejlem od rzecznika sądu okręgowego comiesięczny newsletter oraz – czasami codziennie – komunikaty o bieżących sprawach, przeważnie tych, które mogą zainteresować czytelników, słuchaczy i telewidzów.
Są wśród nich tak głośne jak – w przeszłości – seksafera w olsztyńskim ratuszu czy aktualnie toczący się proces adwokata, który w wypadku drogowym zabił dwie kobiety i potem tłumaczył w mediach społecznościowych, że ofiary poruszały się „trumną na kółkach”. Pierwsza rozprawa zgromadziła tłum reporterów, druga już mniej, a potem, wobec postępującej przewlekłości procesu (wiadomo, oskarżonym jest prawnik) już tylko najbardziej wytrwali zasiadali w ławach dla publiczności. Nie zauważyłem, aby obsługa sądowa ograniczała komuś wejście na salę czy zabroniła fotografować lub filmować proces. Rzecz w tym, że ta sprawa zeszła z pierwszych stron gazet i straciła walor medialny.
Uważam, że przesiadywanie w sądzie to strata czasu, choć oczywiście dobrze jest spojrzeć w oczy przestępcy i posłuchać opowieści ofiar bandyty, złodzieja, naciągacza. Ale w kolejnych odsłonach zamiast „mięsa” mamy do czynienia z nudną procedurą sądową, zeznaniami świadków, którzy zapominają, co mogliby w sprawie powiedzieć, więc sąd monotonnie odczytuje ich zeznania ze śledztwa. Dlatego bardziej ekonomiczne i korzystne z punktu widzenia dziennikarskiego jest przejrzenie, już po wyroku, całości akt sądowych, w których jest dosłownie wszystko! Począwszy od zawiadomienia o przestępstwie, notatki policyjnej, gorących, a więc zwykle zgodnych z prawdą, zeznań świadków, na wyjaśnieniach podejrzanego skończywszy. Co często decyduje o postawieniu go w stan oskarżenia.
Autor współpracuje z tygodnikiem „Przegląd” i magazynem kryminalnym „Detektyw”